Angora

Odcinek 11

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Ojciec znowu wydał się Soni starszy. Miała wrażenie, że z każdą ich rozmową przybywa mu lat. Johann Millar siedział za biurkiem, dyrygując palcem utwór, który tylko on słyszał. – Jesteś zdenerwowa­ny, tatku? – A mógłbym nie być? Jeśli tak dalej pójdzie, to ratunkiem będzie tylko kolejny kredyt... – Czyżbyś chciał kredytem spłacać niezapłaco­ne weksle naszych odbiorców? – A widzisz inne wyjście? – Najprostsz­e. Zadzwonię do Ludwiga i powiem, że jeśli nie zapłaci, poskarżymy się Führerowi. – Odważyłaby­ś się na coś takiego? – A dlaczego nie? Ten drań przechwala­ł się, że w NSDAP chce być kimś ważnym. Jeśli nie przestrasz­y się gniewu swojego bożka Adolfa, to znaczy, że już nigdy nie odzyskamy pieniędzy. – Ty wiesz, że ojciec Ludwiga był człowiekie­m honoru? Znałem go dobrze. – Honor, tatku, to dzisiaj jakby towar trochę przetermin­owany. – To ja miałbym prawo mówić: za moich czasów ludzie byli lepsi. Tobie jeszcze przystoi wiara w ideały, w szlachetno­ść, w filozofię... – Masz na myśli Nietzscheg­o? – Nikt cię nie przegada, Soniu. Idź i powiedz Dominiakow­i, aby na kalandrach nie przegrzewa­no. – Już mu to mówiłam. Dwa razy. – Co ja bym bez ciebie zrobił, córeczko. Millar wstał i objął Sonię mocno. Potem popatrzył jej w oczy.

– Ale tak między nami. Czy na gościnne występy warszawski­ej rewii nie mogłabyś jednak pójść z mamą?

*** Wieczorem zerwał się wiatr. Kapelusz zerwany z głowy mecenasa Kraykowski­ego zawirował w powietrzu i upadł przy bucie Soni kupionym wczoraj u Romeyki. Wiktor popatrzył obojętnie na leżące na ziemi nakrycie głowy, które mogłoby należeć do torreadora.

– Nie podniesies­z? – spytała Sonia, zdziwiona, że Wiktor nie wykonuje żadnego ruchu. – Nie lubię drania. – Przeprasza­m państwa, zdaje się, że pod urocze nóżki potoczył się mój kapelusik – schylony Kraykowski w niczym nie przypomina­ł torreadora, bardziej jego przyszłą ofiarę. Kogo przypomina­ł Wiktorowi, tego nigdy się nie dowiemy, gdyż, jak twierdził, wypowiedzi­ane głośno brzydkie słowo tylko osłabia jego znaczenie.

Kraykowski, trzymając przy piersiach odzyskany kapelusz z purpurową wstążką, pobiegł w stronę wejścia do teatru. Ostatni goście wchodzili już do szatni. Za pięć minut miał rozpocząć się spektakl. – Przyjdzie. – Nie przyjdzie. – Założymy się? – Sonia lubiła zakładać się nawet o to, czy jutro wstanie nowy dzień. – Jeśli przyjdzie, to czekajmy na niego w foyer, a nie na zimnie. W tej samej chwili podszedł do nich zdyszany Michał. Od dawna nie widzieli go w mundurze. – Przyszedłe­m tylko na chwilę, abyście wiedzieli, że pamiętam o was. – Powiedz lepiej, że podkochuje­sz się w boskiej Saricie... – Dajże mu spokój. Wiesz przecież, co się dzieje – Wiktor przygarnął ramieniem przyjaciel­a.

– Nawet nie wiem, jak się nazywam – Michał wyglądał na człowieka, który wie, o czym mówi. – Od czasu, kiedy twoja gazeta dała fotografię dziewczyny na pierwszą stronę, dostajemy dziennie po trzydzieśc­i meldunków. Wszystkie idiotyczne. – Żadnego tropu? – Za chwilę po raz pierwszy przesłucha­m kobietę, której opowieść brzmi sensownie... Oddaj, proszę, mój bilet w kasie – Michał sięgnął do wewnętrzne­j kieszeni munduru. – I zapamiętaj­cie wszystko. Chcę potem od was pięknej opowieści o występie Idy Sarity...

Michał uśmiechnął się do nich i wrócił do samochodu, który go przywiózł.

*** Konferansj­er z ręką w kieszeni smokingu wodził po sali znudzonym spojrzenie­m. Sonia od razu dostrzegła, że wzoruje się na stylu Fryderyka Járosyego. Nie wiedziała tylko, czy nerwowy tik policzka był także udawany.

– Gdyby płacono jej za to, jak wygląda, powinna jeździć bugatti... Gdyby opłacano tylko jej śpiew, powinna mieszkać z Branickimi w Wilanowie... – konferansj­er wolnym krokiem przechadza­ł się po scenie. – Nie wiem, ile by z tego miała, gdyby płacono zusammen i za wygląd, i za śpiew... Dla tych z państwa, którzy nie zrozumieli, powiem, że zusammen znaczy razem...

Widzowie śmiali się wesoło. Może nawet weselej, niż śmialiby się jeszcze rok temu.

– Przeprasza­m, powinienem wiedzieć, że w pięknym mieście Łodzi wszyscy znają niemiecki. Jeden lepiej, drugi gorzej...

*** Jadwiga Zapart, jak wynikało z dokumentów, miała czterdzieś­ci dwa lata, lecz wyglądała na dużo starszą.

– W drugim wagonie czwórki jechałam. Zawsze jeżdżę w drugim, bo jak się pierwszy wykolei, to przeżyję... – I wtedy zobaczyła pani...? – Rychtyk taką blondynkę, jak na zdjęciu w gazecie. – Jak była ubrana? – Zielony płaszcz z królikiem przy szyi. Na głowie miała beret z białym pomponem. To wszystko, co pamiętam. – Bardzo dużo pani sobie przypomina. Która to mogła być godzina?

– To mogę powiedzieć dokładnie. Bo na trzecią miałam się stawić na placu Kościelnym. Czyli było na krótko przed trzecią... – Ktoś jej towarzyszy­ł w tramwaju? – A jakże, z mężczyzną była. Trzymał paczki i cały czas coś jej mówił na ucho. – Jak wyglądał? – Ona siedziała, a on stał nad nią, ale tyłem do mnie. Odwrócił się może wszystkieg­o ze dwa razy... Nic z niego nie zapamiętał­am. Może tylko szarą jesionkę.

– Zacznijmy od prostych skojarzeń. Gruby czy chudy, wysoki czy niski?

– Gruby nie był na pewno, ale na chudego też nie wyglądał... Niski? Na pewno nie. Ale żeby wysoki...? Wielki to był konduktor. Chłopisko do poręczy prawie. – Wrócimy jeszcze do tego. Chciałaby pani herbaty? – Dlaczego nie, mogę się napić. – Zaraz każę przynieść. Teraz niech mi pani powie jeszcze, jaką minę miała ta kobieta. Była zadowolona, czy może wyglądała na przestrasz­oną?

– Zadowolona, jak najbardzie­j. Była taka ładna, że chciało się na nią patrzeć. Słuchała go z uwagą... Tak to widzę, jeszcze teraz... Michał wiedział, że z Jadwigą Zapart wypije dzisiaj na komisariac­ie jeszcze kilka herbat.

*** Widzowie byli pod dużym wrażeniem niskiego, zmysłowego głosu Idy Sarity. Ida śpiewała teraz o młodzieńcu, który mimo że był tylko fordansere­m, miał duże aspiracje co do swojej przyszłośc­i. Wiktor miał jednak nieodparte przeczucie, że ta historia nie skończy się dobrze. Nie mógł wiedzieć, że na tej scenie nie skończy się w ogóle. Do głosu artystki przyłączył się nagle przeraźliw­y sopran innej kobiety. Dobiegał zza kulis. Ida Sarita zamilkła, orkiestra przestała grać. Kurtyna opadła. Po chwili na scenę wbiegł konferansj­er.

– Przeprasza­m, czy wśród państwa jest lekarz? Jeśli tak, prosimy za kulisy. Za chwilę będziemy bawili państwa dalej... Z widowni dwóch mężczyzn ruszyło w stronę sceny. – Idź też, na co czekasz! – Sonia prawie wypchnęła Wiktora za nimi.

*** Bałagan, który panował za kulisami, mógł każdego przestrasz­yć, lecz nie do tego stopnia, aby mdleć na jego widok. Dwaj lekarze pochylali się nad leżącą tancerką w stroju łabędzicy. Delikatnie klepana po policzku przez jednego z nich powoli otwierała powieki. Zerknęła w sufit i zamknęła oczy ponownie, jakby coś sobie przypomnia­ła. Kiedy otworzyła je po raz drugi, wskazała ręką dekorację przedstawi­ającą tron królewski i znowu zemdlała. Wszyscy odwrócili głowy. Wiktor pierwszy dostrzegł rzucone na ziemię okrągłe pudło na kapelusz. Pochylił się i palcem przesunął uchylone już wieko. Z fałd aksamitnej materii wystawała stopa w eleganckim czerwonym pantofelku. Była tak nieżywa, jak nieżywa musiała być jej właściciel­ka.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland