Ogarnęła mnie nostalgia
Rozmowa z MAGDALENĄ ZAWADZKĄ, aktorką filmową, teatralną i telewizyjną
Jest aktorką, która od lat wzbudza sympatię widzów. Na koncie ma ponad 50 ról filmowych, teatralnych i telewizyjnych. W tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy. Za wieloletnią działalność została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Ma też nagrodę Złoty Splendor za wybitne kreacje w słuchowiskach i twórczy wkład na rzecz rozwoju i umacniania rangi radia artystycznego w Polsce. W 2015 roku otrzymała tytuł Mistrza Mowy Polskiej, a w 2016 r., na Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu, nagrodę Platynowego Szczeniaka za osiągnięcia w aktorstwie filmowym. Ukazały się trzy jej książki: „Gustaw i ja”, „Taka jestem i już” oraz najnowsza – „Moje szczęśliwe wyspy”.
– W tym roku świętuje pani 50-lecie pracy aktorskiej. Jak się pani czuła w tym dniu?
– Jest to rodzaj podsumowania, wszakże to złote gody, ale nic mi się w związku z tym nie zamyka, bo jest to tylko jeszcze jedna rocznica. Nie przeżywam tego 50-lecia, bo minęło, a przede mną otworzyły się nowe perspektywy, nowa chęć do pracy, do życia.
– Wcześniej też obchodziła pani jubileusze?
– Tak, obchodziłam 35-lecie i 40-lecie, oba w Teatrze Ateneum w Warszawie, i 45-lecie w „Och-Teatrze” z prestiżową rolą w sztuce „Pocztówki z Europy”. – Te jubileusze miały podobną formę? – Zawsze był z nimi związany spektakl, potem były laudacje, prezenty, kwiaty, bankiet i tort jubileuszowy. Same przyjemności.
– Najnowszy spektakl – „Lilka, cud miłości” – zrealizowano z myślą o pani?
– Nie tylko o mnie, bo grają w nim równorzędne role trzy koleżanki: Joanna Żółkowska, Paulina Holtz i Krystyna Tkacz. Nie uważałam, że na jubileuszu mam pokazywać się sama, jedna jedyna na scenie. Tylko na 35-lecie miałam śpiewany monodram z piosenkami. W spektaklu na 30-lecie grały trzy osoby, na 45-lecie dużo więcej. Teraz trzy koleżanki i ja czwarta gramy Marię Pawlikowską-Jasnorzewską w różnych etapach jej życia.
– Ten spektakl jest podróżą w czasie opartą tylko na wierszach poetki?
– Nie tylko, jest on oparty na pamiętnikach, listach, dziennikach, na jej życiu, bo wiersze były tylko częścią jej życia. Niektóre z nich są śpiewane ze specjalnie napisaną muzyką. Śpiewa je Krystyna Tkacz. Gramy Marię w różnych konfiguracjach charakterologicznych, ponieważ była tak skomplikowaną, tak atrakcyjną osobą, że rozpisanie jej roli na jedną aktorkę byłoby zubożeniem postaci. Spektakl napisał Waldemar Śmigasiewicz. Klimat przedstawienia widzowie określają jako magiczny. Dominuje piękne polskie słowo i muzyka.
– Będziecie grały tylko w Teatrze Ateneum?
– Jeździmy z tym spektaklem po Polsce. Mamy mnóstwo zaproszeń.
– Nie było innych kontrpropozycji na pani jubileusz?
– Po co szukać czegoś lepszego, jeśli to, co mamy, jest świetne.
– Słyszałem, że były dwie premiery: w Nowym Sączu i Warszawie. Dlaczego?
– Miasto Nowy Sącz dało pieniądze na wyprodukowanie spektaklu i zaprosiło nas na swój doroczny festiwal teatralny. Teraz pieniądze są bardzo ważne, czasami ważniejsze niż inne sprawy.
– Sztuka „Lilka, cud miłości” żyje już własnym życiem, uroczystości jubileuszowe zakończone. Przed panią nowe zadanie – promocja książki „Moje szczęśliwe wyspy”.
– Książkę zaczęłam pisać niedawno, bo późnym latem. Potem musiała przejść cykl produkcyjny i 5 kwietnia w Teatrze Wielkim w Warszawie odbyła się jej wspaniała promocja. „Moje szczęśliwe wyspy” zaprezentowała fantastycz- nie Magdalena Miśka-Jackowska, dziennikarka Radia RMF FM Clasic. Książka powstawała w ogromnym stresie, bo wydawnictwo, które wydało moje dwie poprzednie książki, wręcz wymogło na mnie napisanie trzeciej, na co nie byłam ani chętna, ani przygotowana. W rezultacie chciałam czy nie chciałam, ale książkę napisałam.
– Pani książki są pełne wspomnień. Czyli lubi je pani i wszystko, co z nimi związane? – Kocham wspomnienia! – Czy pisanie może pani nazwać swoistym rodzajem terapii?
– Najnowsza książka jest już zupełnie innego rodzaju terapią. Podczas gdy pierwsza, „Gustaw i ja”, była remedium, które przywróciło mnie do życia, to druga książka, „Taka jestem i już”, była napisana z większym luzem, bo byłam w lepszej formie. Teraz ogarnęła mnie nostalgia. Nostalgiczny etap jest miłym rozdziałem w życiu. – Powstała dla Gustawa Holoubka? – Ona już nie jest wyłącznie dla Gustawa, chociaż w niej jest, bo inaczej być nie może. Jestem w niej jak zawsze szczera. Nie odwo-
łuję się do opinii innych ludzi, bo może by mieli inny pogląd na wiele spraw.
– Napisała pani wyłącznie o tym, co było dobre, a ominęła wszystko, co złe?
– Piszę o tym, jak było, ocenę pozostawiam czytelnikom. Nie piszę z pozycji buntownika czy nienawistnika. Wspominam to, co było, bo teraźniejszość jest kontynuacją przeszłości.
– Pani małżeństwo z Gustawem Holoubkiem było idealne? Żadnych burz i nieporozumień?
– Nie było idealne, bo ludzie idealni są przerażająco nudni i takie zjawisko w ogóle w przyrodzie nie występuje. Ale staraliśmy się być w porządku w stosunku do siebie, a to już jest bardzo dużo.
– Miłość zdaniem pani nie umiera wraz z odejściem człowieka?
– Nie, i jestem tego absolutnie pewna. Uczucie miłości jest stanem duchowym, dlaczego miałoby umrzeć? Nasze trwało wiele lat i było prawdziwe. Odeszło jego ciało, ale duch został we mnie, w mojej osobowości. Nigdy nie przestanę kochać Gustawa. Ale nie żyję wyłącznie wspomnieniami. Jestem otwarta na życie. – Czyli śmierć nie jest końcem miłości? – Absolutnie nie. – Gustaw Holoubek nigdy nie mówił o przemijaniu, o śmierci? – Nigdy nie poruszał tego tematu. – Podobno gdy zmarł, nie była pani w stanie nikogo o tym zawiadomić?
– To prawda. Przez parę godzin nie mogłam, zresztą była noc. Ale gdy wybiła ósma rano, musiałam powiadomić różne instytucje, chociażby Teatr Ateneum. Dopóki tego głośno nie wypowiedziałam, miałam złudną myśl, że może to się nie stało.
– Ale trzeba było zająć się różnymi sprawami, zmobilizować się. W jaki sposób pokonała pani trudności związane z odejściem najbliższej osoby?
– Bardzo pomogła mi praca i obowiązki. Jest to najlepsza terapia. Ponadto szybko zabrałam się do pisania książki wspominającej Gustawa. W teatrze miałam zbliżającą się premierę, jednocześnie grałam w serialu „39 i pół”. Spotykałam się z rodziną i życzliwymi mi ludźmi.
– W jednym z wywiadów powiedziała pani, że spadły na panią straszliwe decyzje i niespodzianki. Jakie?
– Wszystko, co jest związane z zamykaniem życia bliskiej osoby, jest czymś strasznym. Na przykład przecięcie dowodu osobistego i wykreślanie z ewidencji ludności. To wszystko jest okropnym przeżyciem. Sam pogrzeb, uroczysta msza, na którą przyszły ogromne tłumy ludzi. Pełny był kościół i pół cmentarza. Padał deszcz, a ludzie cierpliwie stali. I uporanie się z rzeczami zmarłego, który przez cały czas żyje w nich. Teraz patrzę na to z czułością, a wtedy z czułością i z rozpaczą.
– Odkryła pani prawdziwe twarze ludzi, których uważała za bliskich, i co zobaczyła?
– Ci, którzy okazali się wredni, natychmiast oddalili się ode mnie, a ci, po których nie spodziewałam się aż tak wielkiej lojalności i serdeczności, stali mi się bardzo bliscy. Na szczęście tych pierwszych było mało.
– Mąż na pewno wiedział, że w każdej sytuacji może na panią liczyć?
– Wiedział, a ja niejednokrotnie dawałam mu tego dowody.
– Niczego sobie nie narzucaliście i wyczuwaliście potrzeby drugiej osoby?
– Staraliśmy się nie naruszać wolności drugiej osoby, ale i nie oddalać się od siebie, lecz być razem. Było to łatwe, bo w naszym wspólnym życiu okazało się, że my mimo widocznych różnic: wieku, obyczajów, wychowania, byliśmy do siebie bardzo podobni. – Do jakiego stopnia? – Na przykład mieliśmy podobne poczucie humoru i jednakowy system wartości, więc nie było się o co kłócić. Jeżeli jakieś drobiazgi wywoływały nieporozumienia, to poczucie humoru pozwalało je szybko rozwiązać. Mieliśmy też poczucie sprawiedliwości i jeśli dochodziłam do wniosku, że to ja zawiniłam, to przepraszałam, i on również. – Jakie miał poczucie humoru pani mąż? – Slalom gigant. Nieprawdopodobne. Wsparte ogromną inteligencją i mądrością. Poczucie humoru jest podstawą życia. Porozumienie międzyludzkie często dzięki poczuciu humoru staje się łatwiejsze.
– A gdybyście nie nadawali na tych samych falach?
– Byłoby nam bardzo ciężko. Nie pasowalibyśmy do siebie. – Często prosiła pani męża o radę? – Oboje wzajemnie sobie doradzaliśmy. To, czego po jego odejściu najbardziej mi brakowało, to wparcia duchowego najbliższego mi przyjaciela. Takie duchowe wsparcie jest moim zdaniem najważniejsze.
– Pozostała pani Magdą Zawadzką, a nie Magdą Holoubek. Co o tym zadecydowało?
– Magdą Holoubek byłam tylko w papierach urzędowych. Zawsze starałam się być zawodowo samodzielna. Gustaw bardzo to doceniał i szanował. – Czy miał coś tylko dla siebie? – Zapewne na myśli ma pan jego osobisty świat. Otóż miał i ja do niego nie wchodziłam, wpuszczał mnie tam, ale starałam się do niego nie wchodzić. Zapraszaliśmy się do naszych światów. Robiliśmy swoje, ale cały czas byliśmy sobie bliscy jak naczynia połączone. Nie mogło być inaczej.
– Czy zmieniła pani coś w waszym domu po odejściu męża?
– Nic. Wszystko jest tak, jak było. Jego pokój został zachowany w nienaruszonym stanie. Wyrzuciłam tylko niepotrzebne rzeczy i niczego nie zamierzam zmieniać. Uwielbiam, że jest tak samo, jak było kiedyś. – Często wchodzi pani do jego pokoju? – Bardzo często. Siedzę w jego fotelu, czasami śpię w jego pokoju. Przy jego zdjęciu stawiam kwiatki. Od wielu lat wieczorem paliłam świeczkę. Drzwi do naszych pokojów są zawsze otwarte. Wydaje mi się, że wszystko w mieszkaniu jest tak, jak było kiedyś.
– Czyli nadal czuje pani w domu obecność męża?
– Absolutnie. Nigdy w moim domu nie czuję, że jestem sama.
– Podobno w Hotelu „Bryza” w Juracie, gdzie często bywaliście, wciąż obchodzone są imieniny pana Gustawa?
– To ja jestem ich animatorką. Przychodzi duża grupa ludzi, która zawsze była obecna, gdy mąż żył. Gdy odszedł, imieniny są kontynuowane. Jest uroczysta kolacja. Przywożę jakiś materiał filmowy na DVD, puszczamy go i wspominamy.
– Czyli pani druga połowa wciąż istnieje, tylko w drugim wymiarze?
– A może to jest nawet trzeci wymiar? Gustaw był, jest i zawsze będzie.
– Zapewne jest pani ciekawa, jak zostanie przyjęta pani nowa książka „Moje szczęśliwe wyspy”?
– Bardzo. Właśnie wybieram się na spotkanie promocyjne z czytelnikami na Śląsku. Oni książki jeszcze nie czytali, bo dopiero wczoraj została zaprezentowana, ale będziemy o niej rozmawiać. Będzie też możliwość jej zakupienia.
– W książce pisze pani, że we wszystkim, co robiła, starała się pani znaleźć złoty środek, a to pozwala zachować równowagę. Co było, co jest dla pani tym złotym środkiem?
– Znalezienie dystansu do wszystkiego, co się wokół mnie dzieje.
– Kiedyś powiedziała pani, że liczyła się dla niej tylko przeszłość. Po latach zmieniła pani zdanie: „Przeszłość nigdy nie wróci. Nie mogę w niej trwać, bo przegapię teraźniejszość”. Czyli całkowita zmiana spojrzenia na życie? – Jak widać tak. – Jest pani ciekawa, co los przyniesie? – Bardzo, ale liczę, że będzie dla mnie przychylny. – Jest pani niepoprawną optymistką? – Od zawsze i mam nadzieję, że to się nie zmieni. – Czyli ma pani plany i ambicje... – Mam. Niebawem będę miała premierę sztuki „Śmiertelna pułapka”. Czekają mnie kolejne spotkania z czytelnikami i widzami. A potem już wakacje. Należy pomyśleć o odpoczynku i następnych podróżach.