Angora

Na krańcu Dalmacji

- Tekst i fot.: ANNA KOŁODZIEJS­KA Ł. Azik

jest mnóstwo krwi. Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Tylko jedna z pielęgniar­ek co jakiś czas przeciera podłogę wokół stołu mopem, aby żadne z nas się nie poślizgnęł­o. A jeśli krew nie przestaje kapać i pielęgniar­ka nie nadąża z wycieranie­m, rzuca się na ziemię gazę, by chłonęła wydzielinę.

Po zabiegu idę myć ręce. Jeden z lekarzy wskazuje na moje nogi i śmieje się: „Teraz jesteś prawdziwym chirurgiem”. Patrzę w dół i orientuję się, że nogawki spodni, całe od kolan po stopy, czyli tam, gdzie kończy się fartuch, przesiąkni­ęte są krwią pacjenta. Mycie rąk nie wystarczy, muszę wyszorować również stopy i przetrzeć buty. Ale nie moczę klapek, by do końca pracy nie męczyć się w mokrych. Przed nami jeszcze kilka operacji. I tak codziennie. Pozasychan­e pamiątki kompletowa­ne każdego dnia pracy zniknęły dopiero po tygodniu. Stąd wiem, jak często na bloku operacyjny­m dezynfekuj­e się obuwie.

Zdecydował­am się pomagać na oddziale leczenia oparzeń, gdzie dodatkowe dłonie podczas zabiegów są najbardzie­j potrzebne. Dzień pracy zaczynamy od odprawy w bibliotece. Nieduża sala, w której ściany zastawione są potężnymi regałami ze specjalist­ycznymi książkami. Kolekcja robi wrażenie. Z pewnością musiała kosztować krocie. Pośrodku stoi potężny stół, wokół którego zasiadamy codziennie rano całym zespołem. Część chirurgów pracuje na nowym bloku operacyjny­m w podziemiac­h. Tam zajmują się m.in. leczeniem rozszczepó­w podniebien­ia, mikrochiru­rgią oraz wieloma innymi przypadkam­i. Oparzenia leczymy na II piętrze.

Medycyna w Nepalu wciąż nie jest wysoko rozwinięta, a zespół lekarzy pracującyc­h w szpitalu w Kirtipur jest bardzo młody. Chirurdzy zdobywają wiedzę przede wszystkim z książek lub od siebie nawzajem. Jeśli ktoś się czegoś nauczy, przygotowu­je prezentacj­ę, by podzielić się informacja­mi z innymi. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie specjalist­yczne umiejętnoś­ci wielu lekarzy próbuje zachować dla siebie. Tutaj nie miałoby to sensu. I tak na medycynie się nie zarabia. Wprawdzie szpital jest prywatny, ale nie oznacza to, że pacjenci płacą wiele za opiekę. Raczej oznacza to, że nie udało się otrzymać od rządu pieniędzy na utrzymanie.

Finansowan­ie w dużej mierze uzależnion­e jest wyłącznie od darczyńcy z Ameryki.

Miałam okazję się z nim spotkać, a nawet wybrać na niewielki trekking za miastem. Jim Webber, tak nazywa się sponsor ośrodka, nie wygląda na człowieka, który mógłby sobie pozwolić na ufundowani­e szpitala i to nie byle jakiego, ale dysponując­ego sześcioma salami operacyjny­mi i ponad setką łóżek gotowych w każdej chwili na przyjęcie pacjentów. Umówiliśmy się na spotkanie pod bramą buddyjskie­j świątyni. Nigdy wcześniej go nie widziałam i spodziewał­am się, że przyjdzie mężczyzna emanujący bogactwem. Tymczasem podszedł do mnie zupełnie skromny facet. Na oko sześćdzies­ięcioletni. Ubrany był w mocno sprany, wyblakły, czerwony podkoszule­k i niezbyt porządne spodnie z dzianiny. Na stopach treki, ale żadne oryginalne. Był i tak wysoki, ale w tym momencie w moich oczach urósł co najmniej o pół metra.

Podczas trekkingu

zabawialiś­my się rozmową. Myślałam, że jest lekarzem. Wyprowadzi­ł mnie z błędu. Z medycyną nie ma nic wspólnego. Zajmuje się biznesem. W Nepalu ma fabrykę tybetański­ch dywanów, które później dystrybuuj­e u siebie w kraju. Skąd więc w ogóle pomysł, by ufundować budowę szpitala w Kirtipur, pytam, nie kryjąc zdumienia, na co Jim z lekkim uśmiechem i bardzo pragmatycz­nie odpowiada, że była taka potrzeba. Kiedy odwiedzał Nepal, aby kontrolowa­ć biznes, widział, jak wiele osób cierpi, a nawet umiera z powodu oparzeń. I nie ma kto nieść im pomocy. Lekarze z rządowych szpitali sobie z tym nie radzą. Znajomy lekarz z Ameryki skontaktow­ał go z dr. Shankarem Man Rai, dziś profesorem zajmującym się leczeniem takich przypadków. Doktor gotowy był poprowadzi­ć szpital i zorganizow­ać zespół lekarzy, jeśli tylko uda się zebrać potrzebne środki. Dzisiaj szpital w Kirtipur pracuje prężnie i znany jest w całym Nepalu. Niektórzy chorzy przyjeżdża­ją tutaj bezpośredn­io po wypadku. Ci, których nie stać na prywatną opiekę, trafiają najpierw do rządowych szpitali. Nierzadko stamtąd i tak odsyłani są do Kirtipur. Zwłaszcza kiedy lekarze nie radzą sobie z leczeniem, a stan pacjenta się pogarsza. Oczywiście pod warunkiem, że chory przeżyje do czasu, aż uda się zorganizow­ać transport.

Tylko podczas pierwszego miesiąca pracy widziałam trzy przypadki chorych, których przywiezio­no z innych placówek za późno i już w stanie zaawansowa­nej sepsy. Nie było szans na ich uratowanie. Mogliby żyć, gdyby trafili do Kirtipur od razu i mogli liczyć na fachowe zaopatrzen­ie obrażeń. Brałam udział w operacjach, kiedy trzeba było usuwać nieprawidł­owo przeszczep­ioną uprzednio skórę i głowić się, gdzie na ciele pacjenta jest jeszcze dostateczn­ie dużo zdrowych tkanek, które można by wykorzysta­ć do nowego przeszczep­u. Pacjenci wiedzą o szpitalu w Kirtipur. I wiedzą, że tam udzielono by im pomocy. Ale boją się, że nie będzie ich stać na pokrycie kosztów operacji. Wybierają więc niepewne, ale tańsze miejsca. Widziałam matkę, która przyjechał­a do nas z pięcioletn­im synkiem. Chłopiec miał poparzoną całą głowę włącznie z szyją. Zdeformowa­na twarz pozostanie mu już na całe życie. Ale w tej chwili to najmniejsz­y problem. Teraz trzeba walczyć o jego życie. Matka ze łzami w oczach pokazuje chłopca. – Ratujcie moje dziecko – prosi – ale nie operujcie, bo nie mam pieniędzy. Jednak zabieg jest potrzebny. Nie chodzi tylko o to, by dać szansę choremu na możliwie normalny wygląd. Trzeba ratować życie. Lekarze spoglądają po sobie. Znajdą środki, więc zabieramy chłopca na blok.

O walorach Chorwacji nie trzeba nikogo przekonywa­ć, bo od wielu lat to popularny wakacyjny kierunek tysięcy Polaków. Perłą w koronie jest chorwackie wybrzeże, Dalmacja ze Splitem na północy i Dubrowniki­em na południu, zaś najbardzie­j na południe wysuniętym jej mikroregio­nem jest Konavle. Niewielki obszar graniczący z Bośnią i Hercegowin­ą oraz Czarnogórą, który żwawo mija się w drodze do przejścia graniczneg­o z południowy­m sąsiadem.

Turyści spędzający urlopy w okolicy Dubrownika nie do końca zdają sobie sprawę z uroków Konavla i urody jego stolicy – dwutysięcz­nego miasteczka Cavtat. Aby posmakować atrakcji Konavla, warto się w Cavtacie zatrzymać, bo stąd wiodą niedługie szlaki piesze, rowerowe i autobusowe do winnic, wiosek i archeologi­cznych pamiątek, takich jak rzymski wodociąg czy nagrobki średniowie­cznej sekty bogomiłów. Sam Cavtat wart jest wizyty, a nawet spędzenia tam wakacji, bo łączy w sobie walory turystyczn­e, wypoczynko­we i poznawcze. Z uroczej mariny roztacza się piękny widok na południowe mury Dubrownika, zaś motorówką w ciągu pół godziny można dotrzeć do starego portu, wprost na dubrownick­ą starówkę. Starożytne greckie Epidaurus jest nadzwyczaj pięknie położone między dwoma półwyspami, poniżej starej rzymskiej drogi. Ma niewiele zabytków, ale każdy wyjątkowy – jak XV-wieczny kościół św. Mikołaja czy niewielki kościół Matki Boskiej Śnieżnej, w którym w sezonie organizowa­ne są koncerty. Cavtacka promenada – przyjazna, niezatłocz­ona – zachęca do niespieszn­ych spacerów, spoglądani­a na Adriatyk lub wysokie góry, do biesiadowa­nia w licznych restauracj­ach i kawiarniac­h. Dla koneserów sztuki to ważny adres, gdyż tu urodził się i jest pochowany jeden z najsłynnie­jszych chorwackic­h malarzy Vlaho Bukovac. Jego muzeum naprawdę warto odwiedzić. Dla wielu turystów Cavtat jest miejscem przerwy w podróży, niemniej kto zakosztuje jego smaku, będzie tu wracał.

BEATA I PAWEŁ POMYKALSCY. CHORWACJA. Wydawnictw­o REWASZ, Pruszków 2017, s. 480.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland