Na krańcu Dalmacji
jest mnóstwo krwi. Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Tylko jedna z pielęgniarek co jakiś czas przeciera podłogę wokół stołu mopem, aby żadne z nas się nie poślizgnęło. A jeśli krew nie przestaje kapać i pielęgniarka nie nadąża z wycieraniem, rzuca się na ziemię gazę, by chłonęła wydzielinę.
Po zabiegu idę myć ręce. Jeden z lekarzy wskazuje na moje nogi i śmieje się: „Teraz jesteś prawdziwym chirurgiem”. Patrzę w dół i orientuję się, że nogawki spodni, całe od kolan po stopy, czyli tam, gdzie kończy się fartuch, przesiąknięte są krwią pacjenta. Mycie rąk nie wystarczy, muszę wyszorować również stopy i przetrzeć buty. Ale nie moczę klapek, by do końca pracy nie męczyć się w mokrych. Przed nami jeszcze kilka operacji. I tak codziennie. Pozasychane pamiątki kompletowane każdego dnia pracy zniknęły dopiero po tygodniu. Stąd wiem, jak często na bloku operacyjnym dezynfekuje się obuwie.
Zdecydowałam się pomagać na oddziale leczenia oparzeń, gdzie dodatkowe dłonie podczas zabiegów są najbardziej potrzebne. Dzień pracy zaczynamy od odprawy w bibliotece. Nieduża sala, w której ściany zastawione są potężnymi regałami ze specjalistycznymi książkami. Kolekcja robi wrażenie. Z pewnością musiała kosztować krocie. Pośrodku stoi potężny stół, wokół którego zasiadamy codziennie rano całym zespołem. Część chirurgów pracuje na nowym bloku operacyjnym w podziemiach. Tam zajmują się m.in. leczeniem rozszczepów podniebienia, mikrochirurgią oraz wieloma innymi przypadkami. Oparzenia leczymy na II piętrze.
Medycyna w Nepalu wciąż nie jest wysoko rozwinięta, a zespół lekarzy pracujących w szpitalu w Kirtipur jest bardzo młody. Chirurdzy zdobywają wiedzę przede wszystkim z książek lub od siebie nawzajem. Jeśli ktoś się czegoś nauczy, przygotowuje prezentację, by podzielić się informacjami z innymi. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie specjalistyczne umiejętności wielu lekarzy próbuje zachować dla siebie. Tutaj nie miałoby to sensu. I tak na medycynie się nie zarabia. Wprawdzie szpital jest prywatny, ale nie oznacza to, że pacjenci płacą wiele za opiekę. Raczej oznacza to, że nie udało się otrzymać od rządu pieniędzy na utrzymanie.
Finansowanie w dużej mierze uzależnione jest wyłącznie od darczyńcy z Ameryki.
Miałam okazję się z nim spotkać, a nawet wybrać na niewielki trekking za miastem. Jim Webber, tak nazywa się sponsor ośrodka, nie wygląda na człowieka, który mógłby sobie pozwolić na ufundowanie szpitala i to nie byle jakiego, ale dysponującego sześcioma salami operacyjnymi i ponad setką łóżek gotowych w każdej chwili na przyjęcie pacjentów. Umówiliśmy się na spotkanie pod bramą buddyjskiej świątyni. Nigdy wcześniej go nie widziałam i spodziewałam się, że przyjdzie mężczyzna emanujący bogactwem. Tymczasem podszedł do mnie zupełnie skromny facet. Na oko sześćdziesięcioletni. Ubrany był w mocno sprany, wyblakły, czerwony podkoszulek i niezbyt porządne spodnie z dzianiny. Na stopach treki, ale żadne oryginalne. Był i tak wysoki, ale w tym momencie w moich oczach urósł co najmniej o pół metra.
Podczas trekkingu
zabawialiśmy się rozmową. Myślałam, że jest lekarzem. Wyprowadził mnie z błędu. Z medycyną nie ma nic wspólnego. Zajmuje się biznesem. W Nepalu ma fabrykę tybetańskich dywanów, które później dystrybuuje u siebie w kraju. Skąd więc w ogóle pomysł, by ufundować budowę szpitala w Kirtipur, pytam, nie kryjąc zdumienia, na co Jim z lekkim uśmiechem i bardzo pragmatycznie odpowiada, że była taka potrzeba. Kiedy odwiedzał Nepal, aby kontrolować biznes, widział, jak wiele osób cierpi, a nawet umiera z powodu oparzeń. I nie ma kto nieść im pomocy. Lekarze z rządowych szpitali sobie z tym nie radzą. Znajomy lekarz z Ameryki skontaktował go z dr. Shankarem Man Rai, dziś profesorem zajmującym się leczeniem takich przypadków. Doktor gotowy był poprowadzić szpital i zorganizować zespół lekarzy, jeśli tylko uda się zebrać potrzebne środki. Dzisiaj szpital w Kirtipur pracuje prężnie i znany jest w całym Nepalu. Niektórzy chorzy przyjeżdżają tutaj bezpośrednio po wypadku. Ci, których nie stać na prywatną opiekę, trafiają najpierw do rządowych szpitali. Nierzadko stamtąd i tak odsyłani są do Kirtipur. Zwłaszcza kiedy lekarze nie radzą sobie z leczeniem, a stan pacjenta się pogarsza. Oczywiście pod warunkiem, że chory przeżyje do czasu, aż uda się zorganizować transport.
Tylko podczas pierwszego miesiąca pracy widziałam trzy przypadki chorych, których przywieziono z innych placówek za późno i już w stanie zaawansowanej sepsy. Nie było szans na ich uratowanie. Mogliby żyć, gdyby trafili do Kirtipur od razu i mogli liczyć na fachowe zaopatrzenie obrażeń. Brałam udział w operacjach, kiedy trzeba było usuwać nieprawidłowo przeszczepioną uprzednio skórę i głowić się, gdzie na ciele pacjenta jest jeszcze dostatecznie dużo zdrowych tkanek, które można by wykorzystać do nowego przeszczepu. Pacjenci wiedzą o szpitalu w Kirtipur. I wiedzą, że tam udzielono by im pomocy. Ale boją się, że nie będzie ich stać na pokrycie kosztów operacji. Wybierają więc niepewne, ale tańsze miejsca. Widziałam matkę, która przyjechała do nas z pięcioletnim synkiem. Chłopiec miał poparzoną całą głowę włącznie z szyją. Zdeformowana twarz pozostanie mu już na całe życie. Ale w tej chwili to najmniejszy problem. Teraz trzeba walczyć o jego życie. Matka ze łzami w oczach pokazuje chłopca. – Ratujcie moje dziecko – prosi – ale nie operujcie, bo nie mam pieniędzy. Jednak zabieg jest potrzebny. Nie chodzi tylko o to, by dać szansę choremu na możliwie normalny wygląd. Trzeba ratować życie. Lekarze spoglądają po sobie. Znajdą środki, więc zabieramy chłopca na blok.
O walorach Chorwacji nie trzeba nikogo przekonywać, bo od wielu lat to popularny wakacyjny kierunek tysięcy Polaków. Perłą w koronie jest chorwackie wybrzeże, Dalmacja ze Splitem na północy i Dubrownikiem na południu, zaś najbardziej na południe wysuniętym jej mikroregionem jest Konavle. Niewielki obszar graniczący z Bośnią i Hercegowiną oraz Czarnogórą, który żwawo mija się w drodze do przejścia granicznego z południowym sąsiadem.
Turyści spędzający urlopy w okolicy Dubrownika nie do końca zdają sobie sprawę z uroków Konavla i urody jego stolicy – dwutysięcznego miasteczka Cavtat. Aby posmakować atrakcji Konavla, warto się w Cavtacie zatrzymać, bo stąd wiodą niedługie szlaki piesze, rowerowe i autobusowe do winnic, wiosek i archeologicznych pamiątek, takich jak rzymski wodociąg czy nagrobki średniowiecznej sekty bogomiłów. Sam Cavtat wart jest wizyty, a nawet spędzenia tam wakacji, bo łączy w sobie walory turystyczne, wypoczynkowe i poznawcze. Z uroczej mariny roztacza się piękny widok na południowe mury Dubrownika, zaś motorówką w ciągu pół godziny można dotrzeć do starego portu, wprost na dubrownicką starówkę. Starożytne greckie Epidaurus jest nadzwyczaj pięknie położone między dwoma półwyspami, poniżej starej rzymskiej drogi. Ma niewiele zabytków, ale każdy wyjątkowy – jak XV-wieczny kościół św. Mikołaja czy niewielki kościół Matki Boskiej Śnieżnej, w którym w sezonie organizowane są koncerty. Cavtacka promenada – przyjazna, niezatłoczona – zachęca do niespiesznych spacerów, spoglądania na Adriatyk lub wysokie góry, do biesiadowania w licznych restauracjach i kawiarniach. Dla koneserów sztuki to ważny adres, gdyż tu urodził się i jest pochowany jeden z najsłynniejszych chorwackich malarzy Vlaho Bukovac. Jego muzeum naprawdę warto odwiedzić. Dla wielu turystów Cavtat jest miejscem przerwy w podróży, niemniej kto zakosztuje jego smaku, będzie tu wracał.
BEATA I PAWEŁ POMYKALSCY. CHORWACJA. Wydawnictwo REWASZ, Pruszków 2017, s. 480.