Burger ostry jak maczeta Kot Prezesa jest na bazie lipy
Wódka „Jolka, Jolka, pamiętasz” wchodzi na rynek
Żebyście wiedzieli, co ten burger wyprawia z ludźmi... Zaczyna się od próśb o szklankę wody, później jest płacz.
Nie ma go w karcie dań. Bo to burger nie dla każdego. Sebastian Gałaś wyciąga spod lady grubą teczkę zapełnioną kartkami formatu A4. Żeby zjeść Burgera Ostrego Jak Maczeta (to jego oficjalna nazwa), trzeba najpierw podpisać specjalne oświadczenie, że zapoznało się ze składem i że za jakiekolwiek niepożądane działanie nie będzie się miało pretensji do lokalu. Próbowało już 300 osób. Udało się... dziewięciu.
Zasady wyzwania są proste: dostajesz burgera, masz 10 minut, by go zjeść. Nie możesz popijać podczas jedzenia i dwadzieścia minut po zakończeniu konsumpcji. Tyle. Zjesz burgera – dostajesz go w gratisie od firmy. Nie uda się, płacisz 29 zł.
– Burger nie jest tani, bo składniki do jego produkcji są drogie – mówi Rafał Chmielowski, właściciel lokalu M22 Burger przy ul. św. Marka w Krakowie. – Traktujemy go jako produkt ekskluzywny.
W większości burger jest klasyczny: bułka, warzywa i mięso – antrykot wołowy. Sekretnym składnikiem jest sos. Składa się na niego sześć odmian papryki.
Zaczynając od najłagodniejszej: czerwona (stanowi bazę; zielonej i żółtej Rafał nie używa, bo po przesmażeniu nieładnie wyglądają), chili, habanero, Ghost Pepper, Bhut Jolokia, Naga Jolokia, Trinidad Scorpion i w końcu Carolina Reaper – uznana za najostrzejszą na świecie, wpisana do „Księgi rekordów Guinnessa”, w Polsce prawie nie do dostania.
– Sos ma 2,5 miliona jednostek w skali ostrości Scoville’a – wyjaśnia Rafał. – Dla porównania – tabasco ma 10 tysięcy. Zaś kapsaicyna, związek chemiczny wpływający na ostrość potraw, używany też przez policję do gazu pieprzowego, ma dwa miliony jednostek. Czyli nasz sos jest ostrzejszy.
Rafał pokazuje niewielki 100-gramowy słoiczek wypełniony czerwoną paprykową papką. Sam ją przygotował. Podobnie jak wszystkie sosy, majonez, keczup, musztarda – to jego autorska receptura. Pachnie ładnie.
– Taaa, pachnie ładnie, wygląda niegroźnie, takie komentarze zazwyczaj słyszymy – uśmiecha się Sebastian, który podgrzewa atmosferę. – Po trzecim kęsie zaczynają się drgawki, człowiek robi się czerwony na twarzy. Mogą też wystąpić kłucia żołądka, bo soki trawienne nie są przygotowane na to, by przyjąć tyle ostrych enzymów...
Ale Bartek, który za chwilę ma podjąć wyzwanie, nie rezygnuje (...).
– Już po pierwszym kęsie poczułem palenie w ustach, a później w całym przełyku – opisuje Bartek. – Nieprzyjemne, piekące kłucie tak intensywne, że drętwieje język i nie czujesz smaku potrawy, którą jesz. Robisz krótkie, gwałtowne wdechy. Burgera pewnie da się zjeść całego, ale w moim przypadku było to niemożliwe.
Po którymś z kolei kęsie Bartek zrezygnował. Co prawda nie wybiegł z krzykiem na ulicę – bo i takie reakcje się zdarzają – ale chwilę po tym, jak złożył broń, wypił szklankę tłustego mleka, które neutralizuje pieczenie. Można też przepić śmietanką albo jogurtem. Byle nie wodą, bo to świetny przewodnik i rozprowadzi palenie po całym ciele (...). (Skróty pochodzą od redakcji „Angory”) zespół. Żart postanowili więc obrócić w dochodowy biznes.
– Teraz działam całkowicie sam. Oczywiście mam zgody moich kolegów. Autorowi tekstu „Jolki” zapłaciłem. W sumie w biznes włożyłem około miliona złotych. Liczę jednak, że szybko się ta kwota zwróci. Rocznie planuję sprzedawać minimum 100 tys. butelek – zdradza money.pl Lipko.
Pomysł z wódczanym interesem założyciela „Budki Suflera” nie jest nowy. Wielu muzyków stara się zarabiać na alkoholach, a nawet traktuje je jako gadżety podobne do koszulek czy czapeczek.
Swoje piwa mają m.in. Slayer czy Behemot. Najbardziej znane i sprzedawane w wielu sklepach na całym świecie jest jednak piwo Trooper od Iron Maiden. Z kolei niemiecki Rammstein sprzedaje tequilę. Legendarny Queen ma i piwo, i wódkę o nazwie zespołu. Trunki sygnowane marką Rolling Stones trudno nawet wymienić, bo jest ich tak wiele.
Własne alkohole to domena nie tylko rockmanów. Popowy wokalista Justin Timberlake też miał własną tequilę, a raper Jay-Z – szampana Armand de Brignac, który był promowany w teledyskach.
W Polsce swoją wódkę miał polityk i biznesmen Janusz Palikot, który wcześniej zbił majątek na produkcji alkoholu.
Choć prezes browaru Czarny Kot zarzeka się, że nazwa jednego z piw nie ma żadnych konotacji politycznych, to trudno oprzeć się wrażeniu, że „Kot Prezesa” wszystkim się kojarzy ze słynnym kotem jeszcze słynniejszego prezesa. Piwo dostępne jest w całej Polsce i podobno można je kupić nawet na Żoliborzu. – Skąd pomysł na taką nazwę? – JAROSŁAW KOŁSUT: – To proste. Jestem prezesem i mam kota.
– Czyli to tylko przypadkowe skojarzenie ze słynnym na całą Polskę kotem słynnego na całą Polskę prezesa?
– Jak najbardziej. Mamy w ofercie także inne koty: czarnego, rudego... Mamy też niedźwiedzie.
–I z ręką na sercu powtórzy pan, że nie chodziło o kota prezesa Kaczyńskiego?
– To już nie od nas zależy, co się komu kojarzy. Nazwę podrzucił nam kolega, przyjęła się i „Prezes” trafił do produkcji. – Co go wyróżnia? – To lipa. – Słucham? – Lipa. Koty to piwa smakowe, mało kto wie, że mamy największą w Polsce ofertę takich piw. Akurat Prezes jest na bazie lipy.
– A jak się sprzedaje akurat „Kot Prezesa”?
– Ani lepiej, ani gorzej od innych naszych piw. Naszymi hitami są czarny, biały i rudy. Prezes jest gdzieś w połowie stawki.
– A dlaczego nie macie na stronie internetowej browaru? Boicie się wizyty ABW?
– Ale jest na Facebooku i we wszystkich sklepach, gdzie są sprzedawane nasze piwa. Można go też zamówić przez internet. – Można je kupić na Żoliborzu? – Oczywiście, że tak. Mamy trzy sklepy firmowe, mamy sklepy, które sprzedają nasze koty. Na bank jesteśmy na Żoliborzu, ale gdzie dokładnie, to trzeba by już zapytać naszego agenta.
– „Kot Prezesa”, „Czarny – skąd te nazwy?
– Zawsze mieliśmy w domu kota. Nazwa „Czarny Kot” dla browaru powstała dla upamiętnienia kota, którego kiedyś mieliśmy w domu; miał 18 lat, jak zdechł. Był oczywiście czarny. Teraz mamy dwa czarne koty, jednego rudego, maine coona i dwa biało-czarne. Ale to tak się zbiera po całej rodzinie. – No i browar... – Dokładnie. – Ile osób pracuje w tej „hodowli” – W tej chwili około 30. – Czyli jesteście raczej lokalnym browarem?
– Nie jesteśmy jakimś wielkim graczem, ale nasze piwa są dostępne praktycznie w całej Polsce. Kot” (natemat.pl, 27 IV)