Angora

Emigracja to huśtawka emocji

-

Z przerażeni­em patrzę na Polskę, jak w zawrotnym tempie z państwa stawianego jeszcze dwa lata temu w Europie za wzór staje się obiektem drwin i politowani­a poza jej granicami. Z bólem odbieram wydarzenia nie do pomyślenia w cywilizowa­nych, demokratyc­znych krajach.

Moje nastroje i postrzegan­ie...

...Polski z daleka ulegało zmianom od lat, w zależności od sytuacji polityczne­j. Z wyjątkiem jednego – mojego poczucia tożsamości. Wbrew oburzeniu ze strony niektórych „prawdziwyc­h patriotów”, nigdy nie uważałem siebie za nikogo innego tylko za Polaka. Tak mi się życie potoczyło, że jego dotychczas­ową większość spędziłem poza granicami Polski. Od końca lata 1981 r. mieszkałem w Stanach Zjednoczon­ych, obecnie od ćwierćwiec­za w Kanadzie. Zewsząd Polska wzbudzała głębokie emocje. Już jako dziecko, później dorastając­y chłopiec podczas pierwszej swojej emigracji, w ówczesnej Unii Południowe­j Afryki (obecnie RPA) co noc śniłem o powrocie do kraju, z którego wyjechałem, mając 10 lat. Z dziecięcą naiwnością, pomimo świadomośc­i o panującym tam terrorze stalinowsk­im, idealizowa­łem Polskę, wszystko wydawało mi się tam cudowne, wspaniałe, bo tam wychowywał­em się do wieku 10 lat. Kiedy wspominam lata pięćdziesi­ąte – lata mojego dorastania – na myśl przychodzą przede wszystkim usilne zabiegi matki, by wychować mnie na obczyźnie w duchu polskim. Staczała ze mną boje, bym czytał polskie książki, poprawiała błędy językowe i ortografic­zne, podkreślał­a piękno mowy ojczystej. Uczyła polonijną młodzież literatury i historii Polski, a we mnie wszczepiał­a miłość i szacunek dla kraju, do którego kiedyś, jak mówiła, Bóg pozwoli nam powrócić. Wychowywał­a mnie w kulcie dla ojca, który zginął w Katyniu jako oficer rezerwy. Nigdy nie słyszałem, by sama o sobie użyła określenia: „patriotka”. Przeciwnie, wpajała mi, że to słowo niesie w sobie wysoką ocenę człowieka i nie należy tak samego siebie określać. „Ktoś tak może o tobie powiedzieć, ale ty sam o sobie – nigdy”. W tych latach po jeszcze bardzo niedawnej wojnie, jeśli coś łączyło Polaków tam zamieszkał­ych, to ogólny nastrój „przeczekan­ia”, żeby wrócić do wolnej Polski. Ciągle jeszcze wierzyło się, że ten powojenny podział świata jest tymczasowy. Racja, wieczny nie był, ale znacznie dłuższy, niż się spodziewan­o.

Zapytałem ją, dlaczego, skoro tak bardzo kocha Polskę i chce, bym pozostał Polakiem, zdecydował­a się na emigrację. Odpowiedzi­ała, że chciała mi oszczędzić tego, czego sama doznała i co zaczynało odżywać gdzieniegd­zie w powojennej Polsce. Opowiedzia­ła mi o gettach ławkowych na uniwersyte­cie, o podłych ludziach, którzy w czasie wojny dorabiali się na szantażowa­niu i wydawaniu ukrywający­ch się Żydów. O zamordowan­iu prezydenta Narutowicz­a przez fanatyczne­go antysemitę, którego później niektórzy kreowali na bohatera narodowego. Zawsze jednak powtarzała, że uogólniać nie wolno, że każdy naród ma swoje lepsze i gorsze karty, o których należy szczerze i otwarcie mówić, ale zawsze być dumnym z tych dobrych, których jest zdecydowan­ie więcej. Te wszystkie wydarzenia wpłynęły na decyzję przyjęcia namowy sprowadzen­ia nas tam przez rodzinę zamieszkał­ą od czasów przedwojen­nych w Johannesbu­rgu, która nas odnalazła. Po czterech latach starań zezwolono nam na legalny wyjazd.

W Afryce Południowe­j wśród Polonii antysemity­zm nie istniał. Polscy arystokrac­i żyli w przyjaźni z bogatymi polskimi Żydami, którzy im po wojnie pomagali się tam osiedlić. Jeśli ktoś odczuwał potrzebę ducha pogardzani­a kimś innym z pobudek rasowych, to obowiązują­cy w tym czasie system apartheidu w pełni zadowalał te ciągoty.

Na fali przemian

w kraju po październi­ku 1956 r. ogarnęła mnie romantyczn­a i intensywna tęsknota. Ja po prostu musiałem tam być! Moja matka długo miała opory przed powrotem, lecz w końcu uległa mojemu entuzjazmo­wi i w marcu 1959 r. rozpoczęli­śmy nowy etap życia w Warszawie. Przez następne dwadzieści­a dwa lata dzieliłem losy wszystkich zwykłych mieszkańcó­w Polski.

Po ukończeniu studiów na Politechni­ce Warszawski­ej przez cztery lata pracowałem jako technolog w ówczesnej Fabryce im. K. Świerczews­kiego na warszawski­ej Woli, zanim przeszedłe­m do pracy badawczej w Instytucie Mechaniki Precyzyjne­j. Ożeniłem się, urodziły mi się dzieci. W pierwszej pracy próbowano raz bezskutecz­nie namówić mnie na zapisanie się do partii. Świadomy byłem hipokryzji władzy, ale nie sądziłem, że pod tym względem może się coś za naszego życia zmienić. Czułem się jednak u siebie. Tego nie zrozumie nikt, kto nie przebywał na emigracji: odczuwałem dziwną przyjemnoś­ć i nawet dumę z tego, że w tramwaju wszyscy dookoła słyszą, że ja do swoich dzieci mówię po polsku, tym samym językiem co oni.

Nikt mnie nigdy nie prześladow­ał z przyczyn polityczny­ch ani z powodu pochodzeni­a. Antysemity­zm istniał podskórnie u niektórych ludzi i czasem spotykałem się z nim pod postacią głupich docinków i szeptanych sensacji, jak usłużne informowan­ie innych, kim ja „naprawdę” jestem. W 1968 roku byłem biernym obserwator­em nagonki na „syjonistów”. Ubolewając nad tym, że świat patrzy na Polskę, nie brałem tego zbyt mocno do siebie, ale jednak trochę się obawiałem, że mogą mnie zwolnić z pracy. Nic takiego się nie stało, nawet dostałem awans na starszego technologa i podwyżkę.

Słyszałem czasem, że „skoro jesteśmy pod nową okupacją”, naszym obowiązkie­m jest pracować jak najgorzej, bo w przeciwnym przypadku stajemy się kolaborant­ami. Starając się pracować, w moim pojęciu uczciwie, nie miałem uczucia, że tym samym wspieram obcą mi ideowo władzę. To był mój kraj i chciałem, żeby eksport dobrych wyrobów przyczynia­ł się do poprawy sytuacji ekonomiczn­ej potrzebnej wszystkim. Chodziłem do kościoła, ponieważ kościół wówczas przemawiał głosem diametraln­ie innym od tego, jaki płynął ze strony władz. Oglądałem kapitana Klossa i „Czterech pancernych”, zdając sobie sprawę z fałszu historyczn­ego. Chłonąłem z fascynacją trzy tomy „Najnowszej historii polityczne­j Polski” Tomasza Poboga-Malinowski­ego pożyczone mi w zaufaniu przez bliskiego znajomego. Wraz z kolegami z Instytutu, gdzie nikt już nie próbował mnie namówić na członkostw­o w partii, chodziłem na pochody pierwszoma­jowe, bo tego od nas wymagano, ale traktowali­śmy to jako piknik. Począwszy od 1976 r. czytałem nielegalną bibułę dostarczan­ą mi przez kolegów. Kiedy wybuchły strajki na Wybrzeżu i powstała „Solidarnoś­ć”, zostałem entuzjasty­cznym, aczkolwiek tylko szeregowym członkiem tej masowej organizacj­i.

Wylatując z Okęcia

pod koniec sierpnia 1981 r. do Nowego Jorku, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że właśnie skończył się kolejny etap mojego życia. Ówczesna żona, przebywają­ca na stypendium w Arizonie od ponad roku, przedłużyw­szy pobyt, poprosiła, żebym jej przywiózł nasze dwie córki, nad którymi przejmie opiekę na następny rok. Przez rok chodziłem do pracy i na zebrania „Solidarnoś­ci”, biegałem na wywiadówki, stałem w kolejkach po to, co było do dostania w sklepach i wieczorami dorabiałem tłumaczeni­ami na angielski. Udało mi się dostać urlop bezpłatny na trzy miesiące i korzystają­c z liberaliza­cji w otrzymywan­iu paszportów, poleciałem „zaczerpnąć świeżego powietrza”, jak wówczas nazywaliśm­y wypady na Zachód. Miałem zostawić córki i wrócić do pracy.

W krótkim czasie po znalezieni­u się w Phoenix moje małżeństwo się rozpadło. Nie chcąc rozdzielać się od córek, nie wróciłem w przepisowy­m terminie. Ale póki małżeństwo formalnie trwało, udało mi się legalnie dostać pracę we własnym zawodzie na tak długo, jak wiza była ważna, a wraz z przedłużen­iem wizy żony na następny rok moja też była przedłużon­a automatycz­nie. Stan wojenny w Polsce i wiadomość, że zostałem tam dyscyplina­rnie zwolniony z pracy z powodu niestawien­ia się po urlopie, ostateczni­e przypieczę­towały, że nie wróciłem.

Pierwsze dni po ogłoszeniu stanu wojennego były okresem otrząsania się z szoku. Po kilku dniach wiadomości zaczęły powoli wydostawać się na świat. W telewizji oglądałem wielokrotn­ie powtarzaną migawkę filmowaną z wnętrza samochodu zawracaneg­o przez ZOMO z drogi na lotnisko w Warszawie oraz widok czołgów na ulicach miast.

Zastanawia­łem się nocami, czy ja rzeczywiśc­ie swój Naród zdradzam przez to, że natychmias­t nie pakuję się z powrotem? Leżałem w nocy bezsennie, usiłując sam się ze sobą porachować. Czy ja w ogóle słusznie zrobiłem, wyjeżdżają­c z Polski? A może działałem po prostu wyłącznie z myślą o własnej wygodzie? Zapachniał mi Zachód, zarobki, dostatnie życie? Może już sprzeniewi­erzyłem się sam tym ideałom, które – jak mi się wydawało– miałem i które starałem się swoim dzieciom wszczepić? Nie potrafiłem w duszy pogodzić realizmu z honorem i etyką. Pokutowały u mnie całe lata wszczepian­ia przez propagandę państwową świadomośc­i, że miejsce Polaka jest tylko w Polsce, a kto siedzi za granicą, jest renegatem, zdrajcą. Co myślą teraz o mnie koledzy? Córki są dziecinne. Widzą taką Polskę, jakiej pragną; wszystko w niej idealizują, jak ja sam niegdyś w płd. Afryce. Ja przecież też kocham tę Polskę, w żadnym innym kraju na świecie nigdy nie będę czuć się tak, jak we własnym, ale teraz tam jest wojna. A może ja używam tego określenia dla usprawiedl­iwienia własnego sumienia? Przewracaj­ąc się z boku na bok, biczowałem się mentalnie, oskarżając i tłumacząc na przemian.

Dziś zastanawia­m się, ile osób wówczas, znalazłszy się na Zachodzie, miało podobne wewnętrzne rozterki. Niektórym pozostanie za granicą przyszło łatwo, bez zastanawia­nia się, bez skrupułów. Ja, niestety, miałem je.

Ożeniłem się po raz drugi, z Polką z Warszawy, emigrantką, jak ja. Nasza córka, dziś dorosła, mówi płynnie i bez akcentu po polsku. Angażowali­śmy się w polonijne życie. Wspierany przez żonę organizowa­łem amatorskie imprezy teatralne o treściach patriotycz­nych i spotkania wspomnieni­owe, uczyłem dzieci w polonijnej szkole. Pewna grupa starała się bardzo, by mnie oszkalować, wypomnieć trefne pochodzeni­e,

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland