Śmierć głośna, śmierć cicha
Streszczenie odcinka 34. Wiktor Stern i wydawca „Kuriera” Hubert Macedoński spotkali się w „Malinowej” z Johnem Greyem – przedstawicielem Metro-Goldwyn-Mayer, który zaproponował pisarzowi sprzedaż praw do jego najnowszej książki. Wysłannik amerykańskiej wytwórni filmowej zamówił również scenariusz oparty na serii zabójstw młodych kobiet w Łodzi.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Było już późno, kiedy Wiktor wyszedł z restauracji. W marcowy wieczór w powietrzu czuło się wiosnę. Przed ulicą Świętego Andrzeja dogonił go Hubert Macedoński. W przekrzywionym na bakier kapeluszu, w kaszmirowym szaliku zawiniętym fantazyjnie wokół szyi – wyglądał jak Aristide Bruand ze znanego plakatu Toulouse-Lautreca.
– Postanowiłem cię odprowadzić do domu. Przy okazji może złowię więcej kobiecych spojrzeń... – nie widać było po nim, że żartuje, a więc na pewno żartował.
– To bardzo uprzejme. Jeżeli twój kierowca będzie jechał o krok za nami, to na mnie też ktoś spojrzy.
Nie był to żart, gdyż każdy człowiek w mieście słyszał, w jaki sposób Hubert Macedoński udaje się do pracy. Wiedziano, że przejął ten zwyczaj od Oscara Kona, który tak samo spacerował do swoich widzewskich fabryk, jednak w środku miasta robiło to większe wrażenie. Był też młodszy, przystojniejszy od starego Kona, a samochód jego nie był poczciwym rolls-royce’em, lecz szykownym „włochem”, któremu w nazwie brakowało tylko Julii.
Hubert, w zależności od pogody, kładł na skórzanej kanapie laseczkę, kapelusz lub rękawiczki i ruszał pieszo, z założonymi do tyłu rękoma. Kierowca jechał pięć kroków za nim. Wolno toczący się pojazd sprawiał wrażenie dużego psa kroczącego bez smyczy za swoim panem.
Także i wieczorem nie było żywego stworzenia, które by się za nimi nie obejrzało. Dla sprawiedliwości lub tylko prawdy trzeba powiedzieć, że w większości spojrzeń była wyraźna niechęć.
– Czy widzisz to co ja? – spytał Wiktor. – Brak szacunku dla twojej alfy romeo?
– Dla bogactwa raczej. Nienawidzą mnie, bo myślą, że jestem bogaty. – A nie jesteś? – W porównaniu z takim jak on – Macedoński wskazał na zziębniętego człowieka w lichym paletku, który niósł na plecach skrzynkę z narzędziami – mam się nieźle. Jednak to mój dziadek był bardzo bogaty, a mimo to całowano go po rękach. A do mojej skrywanej biedy czują niechęć. Rozumiesz coś z tego?
– Może jednak rozpoznają twoją biedę? A że sami są biedni, to nie mogą lubić tego stanu?
– Tak myślisz? – Hubert, aby się lepiej zastanowić, przytrzymał się latarni. – Bylibyśmy wspólnotą nielubiących się biedaków? Ciekawe, bardzo ciekawe... W takim razie chodźmy na śledzia do starej Lisowej. – Dobry pomysł – Wiktor chciał przede wszystkim usiąść gdziekolwiek. – Ale ty płacisz. Mocno osłabiłem zasoby tym obiadem. Sto pięćdziesiąt złotych z napiwkami. Wyobrażasz sobie? – Pensja drobnego urzędnika. Nie popisałeś się. – Wiem, może to wrodzone skąpstwo? Potrzebuję do śledzia kieliszek dobrze zmrożonej wódki. Starczy ci pieniędzy? – Dam radę – Wiktor w miarę spaceru czuł się coraz bardziej słaby. Skręcili w Główną, gdzie zaraz za rogiem otwarty był do późna mały sklep z wyszynkiem. Jeżeli śledzia niezwykle ceniono w mieście i znawcy mogli godzinami dyskutować nad wyższością ulika nad matiasem, to sklep Wandy Lisowej był perłą dla znawców. Dlaczego więc nie dorobiła się na swoich śledziach dużych pieniędzy? Niektórzy mówili, że się dorobiła, tylko trzyma je zakopane na czarną godzinę. Inni zapewniali, że nigdy się nie dorobi, gdyż jej synowie lubiący nadużywać trunków na to nie pozwolą.
Na widok eleganckich mężczyzn stojąca za ladą Lisowa trąciła w ramię wujka. Wąsaty mężczyzna natychmiast ocknął się, a jego palce poszukały klawiszy. Z miechów harmonii wydobył się rzewny kawałek o straconej miłości.
Usiedli przy oknie. Śledź po niedawnym torcie poziomkowym, którego zażądał mister Grey (moja babcia bardzo lubić poziomki), smakował jak najlepszy z deserów, a kieliszek zimnego płynu dobrze podbijał jego smak.
– Powiedz prawdę, póki jesteśmy pijani – Hubert spojrzał na Wiktora, jakby widział go pierwszy raz. – Dlaczego nie chciałeś ustąpić tego głupiego tysiąca dolarów? Przecież film w Ameryce otworzyłby ci wszystkie drzwi. – Nie podobał mi się. – Kto? – Ten cały mister Grey. – A co to ma do rzeczy? Miałbyś się z nim ożenić? On nie jest dobrą partią, on jest tylko swatką. – Podejrzany jakiś... – Po pierwsze, nie był podejrzany, bo go wcześniej sprawdziłem. Po drugie, niechby był głupkiem, byleby pracował na twoją sławę. Czy moja gazeta nie płaci ci za dużo, skoro tak nie dbasz o interesy?
Wiktor nie wiedział, co odpowiedzieć. Każde słowo podpitego Huberta było słowem rozsądku. Bo dlaczego tak się uparł? Zdenerwowała go wysokość zaliczki dla Dołęgi-Mostowicza, o której nieopatrznie wspomniał Grey? Byłby tak małostkowy? Wstyd, Wiktorze, wstyd.
– Dbam o interesy, ale idą czasy, że tylko to, co mamy przy sobie, będzie się liczyć – powiedział, aby coś powiedzieć.
– Myślisz, że jednak będzie wojna? – Macedoński jakby wytrzeźwiał na chwilę.
– Wszystko na to wskazuje. Ale jest drugi powód. Flirtują już ze mną faceci z Paramount Pictures. Jestem przekonany, że dadzą więcej.
Jeśli pierwsze zdanie było prawdziwe, to następne kłamało. Człowiek z warszawskiego Paramount, który przyjechał do Łodzi, dawał mniej od pana Greya z Metro-Goldwyn-Mayer. Na dodatek wydał się Wiktorowi ślamazarą, która nie sprzedałaby w Teksasie stada krów.
– Dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej. Byśmy się dzisiaj tak nie zasiedzieli. – Może jeszcze po jednym? – Dziękuję, ale kończymy. Żona mojego kierowcy ma dzisiaj imieniny. Niech już idzie do niej.
– Nie mogłeś go zwolnić wcześniej i wrócić taksówką?
– Patrz, że też nie pomyślałem o tym – zaśmiał się Hubert. – Dlatego spóźni się i wręczy jej broszkę. Miałem ją dla pewnej pani, która okazała się głupia, niech więc teraz chłopina popisze się hojnością. Myślisz, że mu wybaczy spóźnienie? – Znasz się na kobietach lepiej ode mnie. – To miłe zdanie przed spaniem. Dziękuję. Podwieźć cię do domu?
– Jak wiesz, mieszkam niedaleko... – Wiktor wstał, aby zapłacić Lisowej. Ze zdumieniem stwierdził, że ma siostrę bliźniaczkę. Dwie kobiety w białych fartuchach i cienkich okularach przypominały mu niemiecką uczoną, którą niedawno widział na zdjęciu. Napiwek sprawił, że właścicielki królestwa śledzi trąciły w ramię wuja, który też miał sobowtóra. Obaj bezbłędnie trafili w klawiaturę.
Na ulicy zrobiło się chłodno. Macedoński wsiadł do samochodu, który ruszył bezszelestnie do przodu. Już nie był spacerującym dogiem – był chartem, który powoli się rozpędza...
Wiktor podniósł kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie. Piotrkowska za ulicą Główną mniej świeciła wystawami, a jednak wydała mu się teraz jaśniejsza. Zrobił kilka głębokich oddechów, lecz świateł tylko przybyło. Aby dojść szybciej do domu, jak zwykle skręcił w przesmyk między dwoma kamienicami, za którymi była już Brzeźna i jego pachnący nowością dom.
Dwaj mężczyźni, którzy wyszli mu naprzeciw, wyglądali na ludzi ciężkiej pracy. Także tej najcięższej do wykonania, przy rozwiniętym poczuciu przyzwoitości. Było już za późno, aby się cofnąć, a gdyby nawet próbował uciekać, to dwóch innych weszło za nim w zaułek od strony Piotrkowskiej. – Pan Stern? – pytanie zadał najmniejszy, sepleniący lekko. Wiktor wiedział już, że nie ma innego wyjścia. Mocno ścisnął w dłoni pięciozłotówkę, którą znalazł w kieszeni.
– A kto pyta? – zanim skończył zdanie, jego pięść powinna wylądować na czyimś nosie. Alkohol sprawił jednak, że prawy prosty, za który był wielokrotnie chwalony, musnął tylko policzek człowieka, który niedostrzegalnym ruchem odsunął głowę.
– Gwiazda zaranna już ci nie zaświeci, panie Stern – najwyższy uderzył bez zamachu, lecz precyzyjnie. Pięść trafiła Wiktora w skroń. Kiedy upadł, był jeszcze przytomny. Dopiero wzięty pod nogi napastników przestał myśleć.