Śmierć głośna, śmierć cicha (41)
Streszczenie odcinka 40. Trwa przesłuchanie Jana Mazurkiewicza porwanego przez nieznanych sprawców. Policjanci wytłumaczyli mu, że przetrzymują go dla jego dobra, bo sytuacja może się powtórzyć. Kiedy Mazurkiewicz nabiera pewności siebie, policjanci wracają do molestowania dzieci, o czym informowała kartka przypięta do ubrania porwanego. Okazało się, że Mazurkiewicz ma sporo na sumieniu, a w drugim pokoju na konfrontację czekają już jego ofiary.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– – Panowie, to jakieś nieporozumienie... Jestem adwokatem konsystorskim, kocham każde stworzenie boskie... – głos Mazurkiewicza podniósł się o dwie oktawy.
– Służąca nazwała pana wojewodą. Lubi pan tak siebie nazywać? – Michał był myślami przy żonie Mazurkiewicza. Wyobrażał sobie jej usta i oczy w chwili, kiedy dowie się, że człowiek, którego nie kochała, jest człowiekiem, którym trzeba się brzydzić. A może już się brzydziła?
– To głupie babsko, ze wsi dopiero co... Jedyne, co umie, to odróżnić pszczołę od osy... I zsiadłe mleko też dobrze nastawia... – Mazurkiewicz nadmiarem słów chciał odwlec to, co miało stać się za chwilę.
– Oczywiście, boskie stworzenie, ale głupie, jak pan mówi – Poreda wziął na siebie rolę dyrygenta. – W takim razie czas, abyśmy się przyjrzeli innemu stworzeniu. Ciekawe, jakie się też okaże. Wprowadźcie – podniósł palec niczym batutę.
Drzwi otworzyły się i posterunkowy wprowadził młodą kobietę. Miała dopiero dziewiętnaście lat, lecz wyglądała na trzydzieści. Wszystko w niej było szare: płaszcz, beret, pończochy, buty, lecz przede wszystkim twarz.
– Zapraszamy bliżej, pani Barbaro. Proszę się niczego nie bać. Nic pani nie grozi. Proszę zobaczyć, ci wszyscy panowie to policjanci... – w głosie Poredy pojawił się ciepły ton. – Podajcie pani krzesło...
Krzesło postawiono na wskazanym przez Poredę miejscu i kobieta usiadła. Szara torebka powędrowała na kolana, a głowa pochyliła się nad nią. Nie był to obraz świadka, który chciałby coś powiedzieć.
– Panowie, widzicie tu nieśmiałość, a może strach pani Barbary. Aby wszystko, co chcemy teraz usłyszeć, zbliżyło nas do prawdy, proszę, abyście przybliżyli jej obiekt naszego zainteresowania.
Niespodziewanie dla Mazurkiewicza, który nawet nie odwrócił się w stronę siedzącej, Michał i Ranicki stanęli po jego dwóch stronach. Spojrzeli na siebie i zgodnym ruchem unieśli go razem z krzesłem. Co trzeba mu oddać – lewitujący Mazurkiewicz ani na chwilę nie zmienił wyrazu twarzy. A jednak każda podróż kiedyś się kończy. Jego krzesło wylądowało przed krzesłem kobiety, która odruchowo przycisnęła torebkę do piersi, lecz nie podniosła głowy.
– Droga pani Barbaro, proszę spojrzeć bez obaw i powiedzieć nam, czy zna pani mężczyznę, który siedzi przed panią – Poreda wstał i podszedł bliżej. Wszyscy obecni w pokoju policjanci unieśli się z krzeseł.
Jeżeli unoszenie głowy może trwać długo, to Barbara, której nazwisko nie padło, pokazała, co to znaczy. Michał zdążył trzykrotnie przełknąć ślinę, a jej nos był jeszcze skierowany do dołu. W końcu jednak uniósł się i kobieta mogła już zobaczyć Mazurkiewicza. Mogła, gdyby nie zaciśnięte oczy.
*** Wiktor skończył rozdział i się przeciągnął. To, że uśmiercił wreszcie hrabinę Bohojemską, wprawiło go w dobry humor. Nie cierpiała, odeszła na suchoty, a jej rodzina odetchnęła z ulgą. Kłopot był tylko z Waldemarem, który na łożu śmierci obiecał hrabinie strzelić sobie w głowę, i to dwukrotnie. Za pierwszym razem miał się tylko zranić i cierpiąc, strzelić po raz drugi. Tak w każdym razie opisał swoją śmierć, klęcząc przed umierającą. Wiktor miał przeczucie, że Waldi oszukuje i że teraz trzeba się będzie męczyć z jego walką o spadek i chęcią uwiedzenia córki wiernego sługi Bernarda. Aby o tym nie myśleć, wyszedł z domu.
Ulica Bandurskiego była wąska, pełna magazynów i nie wiadomo co produkujących fabryczek, lecz drzewa, które przy niej rosły, zapowiadały już park, którym się kończyła. Od wiosny grał w nim w tenisa, a teraz postanowił chociaż popatrzeć na korty. Minął już Wólczańską, kiedy kątem oka dostrzegł dorożkę, która nie chciała go wyprzedzić, jakby koń odmówił pracy. Nie odwrócił głowy i przez chwilę poruszali się obok siebie. – Czy pan redaktor do parku? Z chęcią podwiozę. Wypadało się odwrócić. Oprócz konia i dorożkarza zobaczył rozpartego na kanapie mężczyznę. Był tak duży i zwalisty, że mógł być powodem, dla którego koń się nie śpieszył. Już sama jego pelisa olbrzyma mogła swoje ważyć. – My się znamy? – Jeszcze nie, ale nie widzę przeszkód, aby to nadrobić... – mężczyzna zgrabnie wyskoczył z dorożki i stanął przed Wiktorem. Zasłonił sobą konia, ulicę i światło.
– Pan pozwoli, Leon Kasa jestem. Proszę mi wierzyć, to nie pseudonim. Takie już forsiaste mam nazwisko. Pseudonim zresztą także posiadam, ale chyba nie wypada się nim przedstawiać – z uśmiechem wyciągnął dłoń w stronę Wiktora. Dłoń była tak duża, że Wiktor włożył w nią pięść, co jego nowy znajomy przyjął ze zrozumieniem. – Niech mnie pan źle nie zrozumie, pseudonim wcale nie jest groźny...
Wiktor już wiedział, że świat przysłonił mu człowiek, o którym mówiono, że za chwilę przejmie wszystkie nielegalne interesy w mieście. Nazywano go Leo Widelcem, bo właśnie widelcem operował zgrabnie nie tylko przy stole.
– Pan redaktor pewnie na tenisa, ale za wcześnie na to... Korty podmokłe jeszcze... – Właśnie idę podgrzać je okiem. – Ha, to dobre, nigdy tego nie próbowałem – Widelec klasnął w dłonie tak głośno, że koń przyspieszył. – Jeśli pan pozwoli, będę mu towarzyszył kawałek, to może nauczę się kilku takich powiedzonek. Kobiety podobno lubią, jak się do nich mówi tak trochę od rzeczy...
– Pewnie i ja się czegoś od pana nauczę – Wiktor wiedział, że nie ma do czynienia z człowiekiem, który mógłby być wynajęty przez kogokolwiek do zrobienia mu krzywdy...
– Czego tam byłoby się ode mnie uczyć. Prosty chłop jestem, tyle że w drogim kapeluszu...
– Może i prosty, ale na pewno mądry, a czy może być coś ważniejszego?
– No tak, trudno się z panem nie zgodzić. Do głupoty mi daleko, to przyznają nawet moi wrogowie. Pewnie pan ciekaw, jaki to znajdziemy wspólny temat?
– Chce mi pan opowiedzieć historię, która jak żadna inna nadaje się do opisania? – Wiktor był przekonany, że tak właśnie będzie. Co drugi ktoś do niego podchodził i zapewniał, że to, co przeżył, starczyłoby panu Sienkiewiczowi na „Trylogię”.
– Nie, drogi panie, u mnie nudy na pudy. Gdybym umiał lepiej czytać, to na pewno sięgnąłbym po książki. Tam pewnie ciekawe życie się toczy... Porozmawiajmy raczej o naszym mieście, bo ja i pan trochę się na nim znamy... – Coś szczególnego powiemy sobie? Weszli do parku, który zapachem dawał do zrozumienia, że od wiosny nie ma ucieczki.
– W parku tak pięknie, a w mieście źle się dzieje. I to nie może trwać dalej. Trzeba koniecznie złapać potwora w ludzkim ciele. – Tak chyba myśli tu każdy człowiek. – Ta paskuda przeszkadza pracować uczciwym ludziom. A właśnie, pan ma, zdaje się, przyjaciela w policji? – Pan na pewno też ma tam kilku przyjaciół... – Mam, co mam nie mieć, ale nie tak wysoko postawionych. Zaczynam już sapać, zatrzymajmy się przy tym drzewie – Leo Widelec stanął pod ulubionym dębem Wiktora. – Dalej już z panem nie pójdę, bo korty wczoraj widziałem, a wzrokiem podgrzewać je mogą chyba tylko pisarze. Cieszę się, że pana poznałem... Wiktor spojrzał mu w oczy i wiedział, że teraz dowie się, po co się spotkali. – Na koniec mała prośba. Proszę powiedzieć swojemu przyjacielowi, że jeżeli policja nie przestanie przeszkadzać Bogu ducha winnym ludziom, to my, przestępcy, pokażemy, że trzeba im szukać nie wśród złodziei, lecz wyżej...