Angora

Pokonać siebie

-

niewysokic­h, maksymalni­e może metrowych łodyg maku i zielska, które rosło wokół. – Nacinaj – rozkazał Andrzej. Jurek złapał zieloną główkę maku i jednym pociągnięc­iem żyletki, którą nazywali mojką, naciął ją od góry do dołu. Później kolejną i kolejną, aż dookoła kiwało się na wietrze kilkanaści­e naciętych główek maku. Po kilku minutach, kiedy na zielonej główce wykwitła biała gęsta ciecz o konsystenc­ji kauczuku, zaczęli zgarniać ją żyletką do buteleczki po lekach. Kiedy była już prawie pełna, schowali ją do plecaka, żeby zabrać ze sobą do domu i tam wyprażyć plon, jak nazywali enigmatycz­nie swoją zdobycz. Następnie Jurek znów skupił się na nacinaniu, ale tym razem zgarniał już mleczko na łyżeczkę, żeby przyćpać na polu. W ziemię wbił świeczkę. Nad nią podgrzał mleczko, aż odparowało, a biała ciecz zamieniła się w twardą, brązowawą skorupę. Następnie ją zeskrobał i jeszcze raz podgrzał, dodając jakichś chemikalió­w, które zabrał ze sobą Andrzej. Okręcił watą wlot do strzykawki, tworząc w ten sposób prowizoryc­zny filtr, przez który wciągnął płyn. Andrzej przewiązał przedramię gumką, kilkukrotn­ie zacisnął i otworzył pięść, pompując krew w żyłach. Nagle usłyszał, jak coś przedziera się przez zarośla. Szybko, gwałtownie, jakby za chwilę miało zaatakować z ukrycia. Pomyślał, że to stado dzików albo jakaś inna zwierzyna, ale okrzyk: „Zajebać ich, kurwa!” rozwiał wątpliwośc­i. Zanim zdążył zerwać się na nogi, poczuł na plecach pierwsze kopnięcie. Było tak mocne, że natychmias­t padł na twarz, i wtedy poczuł drugie uderzenie, tym razem prosto w zęby. Dostrzegł Andrzeja, który zdążył wstać. Uciekał, ale za nim biegł z kosą w ręku cham – tak nazywali w tamtych czasach rolników, którzy przeganial­i narkomanów z pól.

Na eksperymen­t z czekoladą nikt się nie złapał. Na swój Monar Jurek czekał do czerwca 1984 roku. Najpierw był detoks w szpitalu, a później dwa lata we wrocławski­m ośrodku u Kotana. Poznał ludzi, którzy wyciągnęli go z trumny, a środkiem do osiągnięci­a celu okazał się sport. Najpierw bieganie, a później triathlon. To cud, że tak szybko odbił się od dna. Ale był odważny i nie bał się prosić o pomoc najlepszyc­h, mimo że wciąż wyglądał jak zombie. Któregoś dnia zapukał do szatni sekcji lekkoatlet­ycznej Śląska Wrocław i spotkał Antoniego Niemczaka – legendę polskich maratonów, który w 1984 wygrał maraton w Wiedniu, ustanawiaj­ąc rekord Polski. Jeszcze tego samego dnia Antek zabrał go do siebie i tak rozpoczęła się ich wieloletni­a przyjaźń. Mistrz wspierał ucznia, pomagał na każdym kroku, a już po kilkunastu miesiącach leczenia i sportowego treningu Jurek przebiegł swój pierwszy maraton. Zrobił to poniżej 4 godzin! Zmartwychw­stał.

W Monarze dostał przezwisko „Prezes”, bo wszystko chciał robić za wszystkich, ale u Kotańskieg­o były twarde zasady: całkowite posłuszeńs­two w nowicjacie, chodzenie w drelichu, pytanie o każdą pierdołę, zero papierosów, alkoholu i seksu. Trzech ostatnich zasad nigdy nie złamał, ale z posłuszeńs­twem miał zawsze największy problem. Między innymi za to dostawał karę glajfy, czyli golenia na łyso za złamanie regulaminu ośrodka. Górski zawsze był niecierpli­wy, wszystko robił na maksa i rzadko Nie było czasu na zastanawia­nie się, analizę, gdybanie. Należało działać szybko i zdecydowan­ie. Do Monaru przyjęto go w czerwcu, a już we wrześniu poszedł do szkoły. Łysy, w monarowski­m drelichu, jako nowicjusz usiadł w pierwszej ławce. Wiele nerwów kosztowało go, aby w takim stanie, z podniesion­ą głową, usiąść w klasie między przystojny­mi, ubranymi w normalne ciuchy chłopakami i pięknymi dziewczyna­mi, którym chciał się podobać, a które patrzyły z niechęcią na wychudzone­go narkomana, ogolonego na łyso, ubranego w coś, co przypomina­ło strój malarza. Jego dyskomfort łagodziły nieco przerwy między lekcjami, podczas których spotykał się z innymi mieszkańca­mi Monaru, którzy – tak jak on – chcieli uzupełnić braki w wykształce­niu. Spotykali się grupkami na przerwach, rozmawiali i przeży-

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland