Przygotowania do zimy
Tydzień na działce
Przypominam, że zabezpieczanie roślin zaczynamy dopiero po pierwszych przymrozkach.
Zabezpieczanie części nadziemnych wykonujemy w suchy, bezdeszczowy dzień. Owijanie mokrych gałązek sprzyja rozwojowi pleśni i gniciu rośliny.
Okrywamy krzewy pozbawione liści sezonowych. Te, które jeszcze nie opadły, obrywamy sami. Chore liście dokładnie wygrabiamy spod krzewów i drzew.
Kolumnowe iglaki owijamy spiralnie sznurkiem. W ten sposób chronimy je przed ciężkim mokrym śniegiem i silnymi wiatrami które mogą połamać gałęzie.
Wokół magnolii i różaneczników – roślin, które mają płytki system korzeniowy – usypujemy grubą warstwę ściółki, np. z kory. Wokół młodych sadzonek usypujemy kopczyk ziemi – szeroko wokół podstawy.
Pustynniki, lewizje, opuncje zabezpieczamy przed nadmiarem wilgoci, ustawiając nad nimi daszek, np. ze szkła.
Młode krzewy zimozielone przez pierwsze 3 – 4 lata cieniujemy włókniną lub matą słomianą, które najlepiej rozłożyć na odpowiednim stelażu z listewek. Dopóki ziemia nie zamarznie, rośliny podlewamy. W ten sposób chronimy je przed suszą fizjologiczną.
Młode drzewka zabezpieczamy przed gryzoniami, zakładając na pnie specjalne osłonki lub siatki.
Do okrywania stosujemy tylko przepuszczalne maty i włókniny. Nie wolno używać folii, pod którą rośliny tylko się zaparzają.
Kopczyki wokół drzewek i krzewów usypujemy na wysokość ok. 30 centymetrów, używając ziemi lub kompostu. Torf bardzo chłonie wodę i nie należy stosować go do tego celu. Mój ognik szkarłatny to spiżarnia dla ptaków. Wiosną lekko podciąłem i tak się odwdzięczył. Marian Dembowy jola.b@angora.com.pl
Byłam pod wrażeniem jednego zdania: „Tutaj nie chodzi o miód, ale o to, żeby pszczoły się roiły” – mówi zwolenniczka bartnictwa rodem z XXI w. Bo dzikie pszczoły pracują na własny rachunek.
Latem często prowadzę lekcje dla dzieci. Zaczynam opowieść od tego, że pszczoły kiedyś nie mieszkały w ulach, ale w lasach. Aż człowiek zauważył, że tam w górze coś się dzieje. Może podpatrzył niedźwiedzia wspinającego się po pniu, a potem zrobił to samo? Włożył rękę do dziupli i pewnie pszczoły go pożądliły, ale przekonał się też, że na palcach zostało mu coś lepkiego i smacznego – mówi dr Beata Panasiuk z Zakładu Pszczelnictwa w puławskim Instytucie Ogrodnictwa.
Żeby dostać się do miodu, bartnik, za każdym razem ryzykując upadek, wchodził na drzewo. Nieodłącznym elementem jego pracy były też wędrówki w poszukiwaniu kolejnych rojów leśnych pszczół.
Nic dziwnego, że w końcu jakiś przedstawiciel tej profesji chciał sobie trochę ułatwić życie i wyniósł z lasu pień z dziuplą zasiedloną przez owady (może z drzewa, które samo się przewróciło na ziemię), żeby było bliżej domu. Tak zaczęła się historia pszczelarstwa, dla której ideałem zawsze była pszczoła spokojna i dająca człowiekowi jak najwięcej drogocennego miodu. Ale też łatwe w obsłudze ule, które jednocześnie można przewozić z miejsca na miejsce. Tam, gdzie akurat jest najwięcej kwitnących roślin.
– Pszczoła to najmniej udomowione zwierzę hodowlane – zauważa dr Beata Panasiuk.
Producenci miodu sprowadzają dziś matki pszczele z różnych krajów, nawet ze Stanów czy z Kanady.
– W tej chwili w Polsce mamy w większości pszczele mieszańce. Rodzime środkowoeuropejskie pszczoły w czystej postaci są podgatunkiem zagrożonym. Może spotkamy je jeszcze w Puszczy Augustowskiej, czyli na nieco wyizolowanym, bo objętym ochroną, terenie. Dodajmy jednak, że nie było kompleksowych badań w skali kraju na ten temat – wyjaśnia prof. Andrzej Oleksa z Katedry Genetyki Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.
Z roku na rok przybywa osób, które chcą przywrócić te pożyteczne owady lasom. Działa tu zasada kropli drążącej skałę. Pojedyncze akcje zamiast masowych działań, często prowadzone przez pasjonatów i animatorów kultury zainspirowanych wizją odrodzenia tradycji bartniczych w Polsce. Robiących ukłon w stronę tradycyjnych technik i narzędzi.
– Pszczoły w lesie nie mają być producentem miodu dla człowieka. Ich głównym celem jest zapylenie rosnących tam drzew i roślin, czyli pomoc istniejącemu ekosystemowi – tłumaczy Marcin Sudziński, fotograf i pszczelarz, który prowadzi dwie pasieki: prywatną i miejską. Ta druga znajduje się na dachu Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.
Jesienią ubiegłego roku Marcin Sudziński zorganizował warsztaty bartnicze w prawosławnym klasztorze w Jabłecznej. Efektem tego spotkania z tradycją bartniczą było zawieszenie kłody na wiekowym dębie rosnącym przy wjeździe do monasteru św. Onufrego. Drzewie, którego pień jest też obwieszony wotami.
– Kiedyś miód leśnych pszczół pochodził głównie z lip, które rosły w lasach. Tamte pszczoły również były zupełnie inne niż owady, jakie mieszkają we współczesnych pasiekach. Na pewno bardziej waleczne – wyjaśnia Marcin Sudziński.
– Kłodę w Jabłecznej chcielibyśmy zasiedlić w przyszłym roku. Miejmy nadzieję, że się uda – dodaje.
Nasz rozmówca w swojej pasiece ma trzy bartne kłody, które stoją na ścieżce edukacyjnej. – Pszczoły od dwóch lat mają się w nich świetnie. Nie zabieram im miodu, ale też nie rezygnuję z zabiegów leczniczych, m.in. przeciw bardzo groźnej warrozie – wyjaśnia Marcin Sudziński.
Muszą sobie radzić same
Poleski Park Narodowy jesienią 2016 roku umieścił na drzewach dziewięć kłód bartnych dla pszczoły miodnej. Wiszą na różnej wysokości – od 3 do 5 metrów od ziemi. Dziesiąta kłoda stoi na ziemi. Pszczoły na początku zdecydowały się zająć połowę kłód. Obecnie zasiedlone są cztery, bo jedna z pszczelich rodzin w międzyczasie się wyroiła.
– Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało, wcale nie jest prosta. Pszczoła to dosyć skomplikowany organizm. Może miały zbyt mało pożytków do wykorzystania albo w rodzinie trafiła się więcej niż jedna matka, więc owady postanowiły znaleźć dla siebie nowe miejsce – zastanawia się Grzegorz Łukaszuk z Poleskiego Parku Narodowego, który prywatnie prowadzi z siostrą rodzinną pasiekę założoną przez ich dziadka w latach 50. XX wieku.
Idea jest taka, że pszczoły w kłodach z Poleskiego Parku Narodowego mają sobie radzić same. Nikt ich nie przynęcał do pni rozwieszonych przez człowieka na drzewach. Nie ma też mowy o dokarmianiu pszczelich rodzin przed zimą. Mają gospodarować takimi zapasami miodu, jakie wytworzyły w ciągu sezonu.
Z drugiej strony, pracownicy Poleskiego Parku Narodowego zrobili tyle, ile mogli, aby pszczoły poczuły się w „sosnowym domku” na drzewie naprawdę dobrze. Kłody zazwyczaj były wieszane w nasłonecznionych miejscach i w taki sposób, aby wylot dla owadów był zlokalizowany z południowej strony.
– Nie jest tak, że w ogóle do tych kłód bartnych nie zaglądamy, chociażby z ciekawości, ale też nie pomagamy w taki sposób, jak robi to w swojej pasiece pszczelarz – podkreśla Grzegorz Łukaszuk.
Wiosną przekonamy się, ile z poleskich pszczół przetrwało zimę w dobrej formie.
– Jedna rodzina, aby przeżyć chłody, potrzebuje zmagazynować od 70 do 90 kilogramów miodu oraz około 30 kilogramów pyłku kwiatowego – wylicza Łukaszuk.
Lubelski przyrodnik przyznaje jednocześnie: – Z naszych obserwacji wynika, że dwie z tych czterech rodzin mogły zebrać za mało zapasów.
Owady zapylające żyjące w lasach przyciągają m.in. dzikie jabłonie i grusze, ale też akacje, wierzby, czeremchy czy kwitnący jarząb pospolity. „Pszczoły pełnią bardzo ważną rolę w ekosystemach leśnych. Zapylają wiele gatunków drzew, krzewów i roślin runa leśnego. Obecność pszczół w lesie jest bardzo korzystna dla różnorodności biologicznej tych obszarów. Montaż barci jest skuteczną metodą przeciwdziałania zanikaniu owadów zapylających. Na terenie Poleskiego Parku Narodowego brakuje drzew, w których naturalnie mogłyby zamieszkać rodziny pszczele. Wykonanie kłód bartnych stworzy im odpowiednie warunki do bytowania” – czytamy na stronie internetowej Poleskiego Parku Narodowego.