Polityczny kryzys w Berlinie Niemcy
Zerwane rozmowy, czyli... Nad Łabą, Sprewą i Renem zapanował polityczny chaos. Rozmowy w sprawie utworzenia rządu federalnego niespodziewanie zostały zerwane. Komentatorzy załamują ręce, piszą o zmierzchu Angeli Merkel.
„Kryzys w Berlinie staje się kryzysem Zachodu”, uderzył na alarm berliński dziennik „Die Welt”. „Jeżeli centralnemu mocarstwu europejskiemu grozi niestabilność, jeżeli wypada ono z gry jako inspirująca siła, co niepokoi prezydenta Francji, to można zapomnieć o reformach Europy” – wieszczy „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. „Washington Post” wskazuje, że jeszcze kilka miesięcy temu Merkel była najbardziej wpływowym europejskim politykiem, a niektórzy uważali ją nawet za przywódcę świata zachodniego, obecnie wszakże nie jest ona nawet najbardziej wpływową osobą w Niemczech.
Politycy w Berlinie starają się uspokoić sytuację. Wskazują, że państwo działa normalnie, obraduje wybrany 24 września Bundestag, pracuje rząd tymczasowy z pełniącą obowiązki kanclerza Merkel. Tak naprawdę jednak nikt nie wie, co będzie dalej.
Po wyborach parlamentarnych rozmowy w sprawie sformowania gabinetu trwały cztery tygodnie. Biorące w nich udział partie miały utworzyć tzw. koalicję Jamajki (od barw narodowych tego kraju; CDU i siostrzana bawarska CSU to czarni, do tego ekologowie Zieloni i „żółci” liberałowie z FDP). Negocjacje były żmudne, ponieważ ugrupowania dzieliły znaczne różnice ideologiczne i kulturowe. Wydawało się jednak, że w końcu koalicja zostanie stworzona. Zieloni byli bliscy porozumienia nawet z konserwatywnymi Bawarczykami.
Niespodziewanie w nocy z niedzieli na poniedziałek (z 19 na 20 listopada) liberałowie zerwali rozmowy i – jak to ujął komentator I programu telewizji publicznej ARD – „w sposób przypominający ucieczkę” opuścili miejsce negocjacji. Przywódca FDP Christian Lindner wyjaśnił, że między partnerami nie było zaufania i „lepiej nie rządzić, niż rządzić źle”. Z pewnością miał swoje racje. Sprawująca władzę od 12 lat Angela Merkel znana jest z tego, że tłamsi swych partnerów w rządzie, przejmuje ich programy, niweczy różnice polityczne między ugrupowaniami. W konsekwencji koalicjanci chadecji, jak socjaldemokraci, doznają w wyborach sromotnych porażek. Lindner nie chciał skończyć jako kolejna przystawka skonsumowana przez panią kanclerz. Być może szef liberałów liczy na to, że jego partia w przedterminowych wyborach odbierze głosy ksenofobiczno-populistycznemu ugrupowaniu Alternatywa dla Niemiec (AfD). Ale zrywając rozmowy koalicyjne, mała FDP doprowadziła do najostrzejszego kryzysu w historii Republiki Federalnej.
W skomplikowanej sytuacji możliwe są trzy scenariusze. Pierwszy to utworzenie rządu mniejszościowego (chadecy z liberałami lub z Zielonymi). Taki gabinet musiałby szukać dla każdej ustawy większości także w partiach opozycji. Niemcy wysoko cenią stabilną władzę. Mniejszościowy rząd federalny w Berlinie byłby politycznym układem bez precedensu.
W drugim scenariuszu rozmowy w sprawie Jamajki zostaną wznowione lub – co bardziej prawdopodob- ne – socjaldemokraci zdecydują się jednak na powtórkę Wielkiej Koalicji z chadekami. Po wyborach do Bundestagu, w których SPD zdobyła zaledwie 20 procent głosów, przewodniczący tego ugrupowania Martin Schulz zaklinał się, że o nowej Wielkiej Koalicji mowy być nie może. Obecnie jednak wielu „socjałów” się waha, zaś prezydent RFN, przywódcy organizacji gospodarczych, dygnitarze kościelni itp. napominają partie, aby poczuwały się do odpowiedzialności za państwo.
Trzecie rozwiązanie to przedterminowe wybory. Droga do nich nie jest łatwa, decydującą rolę odgrywa prezydent Frank-Walter Steinmeier. To on przedstawia parlamentowi kandydata na kanclerza (byłaby nim z pewnością Merkel). W pierwszym iw drugim głosowaniu potrzebna jest bezwzględna większość głosów, w trzecim wystarczy większość zwykła. Wtedy prezydent podejmie decyzję, czy mianuje wybranego kandydata kanclerzem czy też otworzy drogę do nowej elekcji. Wysokonakładowy tabloid „Bild” twierdzi, że politycy pogodzili się z perspektywą wyborów, które mogłyby się odbyć 22 kwietnia 2018 roku. Ich koszt to prawie 100 milionów euro. Wyników nikt nie potrafi przewidzieć. Być może korzyści z wcześniejszego wezwania obywateli do urn odniesie tylko populistyczna AFD. (KK)