Śmierć głośna, śmierć cicha
Streszczenie odcinka 64. Śledczy ustalili, że sprawca zbrodni musiał dobrze znać zwyczaje ofiary. Pani Mieszkowska nie miała wrogów, więc nic dziwnego, że dała się zaskoczyć. Z domu nic nie zginęło. Według komisarza Michała Burskiego to morderstwo było manifestacją. Bandyta chciał coś udowodnić policjantom. Na przykład, że nie jest pederastą, o czym mogły świadczyć ślady nasienia na odciętej nodze. Michał postanowił porozmawiać z najbliższymi sąsiadami Mieszkowskiej.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– – Szanowna pani pozwoli, że się przedstawię. Komisarz Burski jestem... – kątem oka zobaczył, że łyżka z zupą zastyga w powietrzu ze zdziwienia.
– Taka szarża, do nas? – kobieta przyjrzała mu się jak dziecko, które podejrzewa, że święty mikołaj z białą brodą to jednak ojciec lub sąsiad.
– Szarża, bo i sprawa poważna. Nie ukrywam, że bardzo na panią liczymy. Zamordowano państwa sąsiadkę. Podejrzewamy o tę zbrodnię człowieka, który grasuje w mieście i ucina nogi kobietom...
– Co? Mieszkowskiej nogę odjął? Józuś, słyszałeś, co pan policjant powiedział?
Drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich głowa pani Zofii. Miała się rychtować i uczyniła to. Michał dostrzegł, że włożyła tę samą suknię w kwiaty, jaką miała na podkolorowanym zdjęciu wiszącym przy oknie.
– Co też mama powiada. Zamordowana, to nie znaczy, że noga odjęta. Prawda, panie władzo?
– Niestety, szanowna mamusia dobrze zrozumiała moje słowa. Noga państwa sąsiadki została wcześniej podrzucona w kinie, o czym zresztą pisały wszystkie gazety.
– Pan komisarz dobrze prawi. Mówili o tym u mnie w robocie...
Wielkolud wstał od stołu i przeciągnął się. – Ale jak to możliwe? U nas? Przecież tu same uczciwe ludzie mieszkają.
– To prawda! – poparła go starsza pani. – Mało co ginie, a gdy się biją, to tylko między sobą. Nawet jak krwi jest trochę, to w rodzinie zostaje... Tak się mówi, Bałuty i Chojny to naród spokojny.
– Odwiedziłem państwa właśnie po to, aby się dowiedzieć, czy nie zauważyliście tu kogoś obcego. W jakiejkolwiek sprawie, elektrownia, komornik, ktoś, kto chciałby coś sprzedać...
– Odpowiem za wszystkich, bo syn i synowa zapracowani i na pewno niczego nie widzieli – starsza pani przejęła dowodzenie. – Ja więcej mogę zauważyć, bo od miesiąca na chorobowym jestem. Coś mi w płucach odkryli... Ale na ulicy też niczego nie widziałam... Gdybym łotra dostrzegła, to choć nie jestem tak silna jak mój Józuś, rzuciłabym się na niego z czymkolwiek w ręce...
– Tu obcy nie przychodzą, panie komisarzu, bo i jaki mieliby interes. Święta, imieniny, wtedy goście odwiedzają, ale to też swojacy, bo rodzina najczęściej... – tym razem synowa spróbowała wytłumaczyć istotę rzeczy. – Ja się tu wżeniłam i długo nie mogłam pojąć, dlaczego oni tu, na Bałutach, tacy osobni jacyś...
– I do jakich wniosków doszłaś, moja księżniczko spod Łowicza? – zapytał bez cienia złośliwości jej olbrzymi mąż. – Nie wiem, sam mówiłeś, że to bieda tak ludzi naznacza. – Ale zapomniałaś, że wspomniałem też o honorze. Honorni jesteśmy, i to jest najważniejsze. Tu kapusia ze świecą szukać...
– Jeśli, panie komisarzu, ktoś mógł zauważyć kogokolwiek na ulicy, to tylko Badkowa z naprzeciwka – przerwała te rozważania starsza pani. – Długo chora była i nie wstawała, ale teraz często w oknie przesiaduje... Jak ona niczego nie widziała, to znaczy, że Mieszkowską skrzywdziły siły nieczyste...
*** Michał przeszedł na drugą stronę ulicy. Drewniak, który mu wskazano, wyróżniał się wśród innych. Drzwi i okna ktoś niedawno pomalował brązową farbą, a odpadającą rynnę przytwierdził drewnianą obejmą. Gdyby wszystkie domy na tej ulicy były tak zadbane, wyglądałaby ona inaczej, pomyślał. Kiedy zbliżał się już do drzwi, zauważył, że w oknie poruszyła się firanka. Natychmiast się ukłonił, aby uświadomić osobie za oknem jej dostrzegalność.
Zapukał. Przez dłuższą chwilę panowała cisza i Michał już chciał spróbować ponownie, kiedy usłyszał człapanie, a po nim odgłos przekręcanego klucza. Drzwi otworzyły się i zobaczył kobietę podpierającą się ciężką męską laską. Płaszcz narzuciła na nocną koszulę. Jeżeli coś, oprócz laski, można było jeszcze długo pamiętać, to jej oczy, patrzące tak przenikliwie, że on sam, policjant przecież, poczuł się nagle przesłuchiwanym.
– Policja? Niech pan idzie za mną. Ostrożnie, bo żarówka się zepsuła i ciemno... – starsza kobieta ruszyła w głąb domu.
Michał szedł za nią aż do sypialni z dużym łóżkiem, na którym zaraz przysiadła.
– Przepraszam, że przyjmuję w pościeli, ale po chorobie jestem. Trzy lata leżałam i dopiero od niedawna zaczęłam znów chodzić. Niech pan zdejmie z krzesła to pudło, położy na komodzie i sobie usiądzie.
– Co pani dolegało? – krzesło zakołysało się pod nim. Przesunął się na brzeg i starał się nie poruszyć.
– Dużo by o tym mówić, proszę pana... Ale co tam ja, żyję i jakoś się mam. Niech pan mówi, co z Mieszkowską. Zabić porządną kobietę i do tego okaleczyć... Zużyłam już całą walerianę, jaka była w domu...
– Właśnie w tej sprawie panią niepokoję. Mieszka pani po sąsiedzku, więc może zauważyła pani kogoś, kto z jakichkolwiek względów mógł wzbudzić zainteresowanie?
– Wyglądam na ulicę dopiero od zimnej Zośki, bo przedtem taką słabość w nogach miałam, że całe dnie w łóżku. To właśnie Mieszkowska namówiła mnie, abym zaczęła przed domem na krześle siadać. I co? Teraz ja mogę dalej siedzieć, a ona nieżywa. Gdzie tu sprawiedliwość?
– A więc siedząc, dużo pani mogła zobaczyć...
– Tylko co tu jest do zobaczenia, proszę pana policjanta. Jest pan oficerem? Nie mylę się?
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Komisarz Burski jestem.
– Tym łatwiej pan zrozumie, jakie tu towarzystwo mieszka. Za przeproszeniem, złodziej na złodzieju złodziejem pogania... Może kilka rodzin na jakimś poziomie... Chce pan pewnie teraz spytać, co ja tu robię w takim razie? – Jeśli pani chce mi to wyjawić... – Mój mąż, proszę pana, był urzędnikiem u Scheiblera. Główny kasjer go lubił, buchalter go lubił, mógł daleko zajść w Łodzi... Planowaliśmy kupić ładne mieszkanie i wynieść się stąd, ale zachorował mi biedaczek. Wszystkie oszczędności na lekarzy poszły, a ja tak tu zostałam z dzieciątkiem...
– Rozumiem, że dom należał do teściów? – Nie, to po moich przodkach... Zastanawia się pan, skąd się wzięli na Bałutach? Bogaci ziemianie kiedyś, ale w powstaniu styczniowym stracili wszystko. Dużo by o tym mówić... Chce pan wiedzieć, czy kogoś zauważyłam. Odpowiadam. Nikogo. A dobrą pamięć mam. Wiem, o której kto wyszedł i kiedy wrócił z pracy. Mogę godzinowo podać... Wiem, czyje dziecko nie poszło do szkoły i kto się z kim pokłócił. Ale nie, nikogo podejrzanego nie widziałam...
– No cóż, doceniam pani chęci i współczuję, że musi pani zostać w miejscu, którym się tak pani brzydzi... Pójdę już w takim razie... – Michał wstał ostrożnie z krzesła.
– Proszę poczekać. Skorzystam z okazji i poproszę pana o coś. Czy w policji nie znalazłby się jakiś dobry etat dla mojego synka? To wielki umysł, a jakoś nie może się biedaczysko odnaleźć w życiu...
– Niech syn przyjdzie do mnie na komendę, na Kilińskiego, to porozmawiamy. Ale niczego nie obiecuję. Kłaniam się...
Oboje odwrócili się w stronę drzwi, które właśnie skrzypnęły. Gdy się otworzyły, stanął w nich młody mężczyzna w rozpiętym płaszczu i z teczką w ręce.
– Co tu się dzieje, mamo? Kim jest ten pan?