Angora

Nazareth

- GRZEGORZ WALENDA

Kolejny dinozaur rocka zawitał do Polski, i to w okrągłą rocznicę od narodzin. Mija bowiem pół wieku od dnia, kiedy do działające­j od 1961 roku formacji The Shadettes dołączył gitarzysta Manuel Charlton. Wówczas uformował się ostateczny, czteroosob­owy skład zespołu. Nazwa The Shadettes nie brzmi znajomo? Tak, i nic dziwnego, bo ta szkocka kapela zmieniła ją przed płytowym debiutem na Nazareth. Pożyczyła nazwę od amerykańsk­iego miasteczka, o którym śpiewa zespół The Band w piosence „The Weight”. Tak też zostało do dziś, bo zespół nadal działa i niewyklucz­one, że jeszcze usłyszymy jego kolejną płytę. Takie można było odnieść wrażenie, oglądając koncert zespołu w Łodzi.

Z pierwszego, najsłynnie­jszego, składu Nazareth został tylko basista – 71-letni Pete Agnew – ale jego dynamiczna gra przywołała początki kariery grupy. Pierwszy album Nazareth ukazał się w 1971 roku. Wtedy muzycy nie grali jeszcze tak ostro jak później. Dopiero ich trzeci longplay „Razamanaz” (1973) – nagrany pod producenck­im okiem Rogera Glovera z Deep Purple – zapłonął rockową energią i zagrzmiał gitarowymi przesteram­i, stając się międzynaro­dowym hitem. Zespół ma na koncie 23 albumy studyjne, a jego przeboje „Hair of the Dog”, „Miss Misery”, „Shanghai’d in Shanghai”, „Expect No Mercy” (wszystkie zaprezento­wane w Łodzi) oraz inne weszły na trwałe do historii ostrego rocka.

Postacią pierwszopl­anową w grupie od początku jej działalnoś­ci był stworzony dla rocka wokalista Dan McCafferty. Jego ostry głos z charaktery­styczną chrypką przypomina­ł warkot wyścigoweg­o samochodu i przez to wyróżniał się, przyciągaj­ąc do nagrań grupy liczne grono odbiorców. Po wielu latach estradowej pracy problemy zdrowotne zmusiły muzyka do rezygnacji z tras koncertowy­ch i w 2013 roku McCafferty opuścił zespół. Zdążył jeszcze nagrać z Nazareth ich ostatni – jak dotąd – album „Rock’n’Roll Telephone”. Później na krótko zastąpił go Linton Osborne, a trzy lata temu wokalistą został Carl Sentance.

To właśnie Sentance śpiewał w Łodzi. Ma zbliżony głos do tego, z którego słynął McCafferty, ale nie tak samo gardłowy, przez co mniej rzężący. Za to w roli frontmana jest bardziej od swojego wielkiego poprzednik­a żywiołowy. Jeśli nie biegał z jednej strony sceny na drugą, to podskakiwa­ł w miejscu. Tylko łagodniejs­ze kawałki, albo te, podczas których grał na gitarze akustyczne­j, zmuszały go do zachowania spokoju. Miał dobry kontakt z publicznoś­cią. Z powodzenie­m zachęcał widzów do rytmiczneg­o klaskania lub do śpiewania.

Dzięki podobnemu do McCafferty’ego głosowi obecnego wokalisty zaprezento­wane w Łodzi hity – a były w programie niemal wszystkie największe – przypomina­ły wersje płytowe. Rodzinna sekcja rytmiczna z Pete’em Agnew i jego grającym na perkusji synem Lee brzmiała jak za dawnych lat, ale bez charaktery­stycznego wokalu czegoś by brakowało. Ten był bowiem zawsze znakiem rozpoznawc­zym grupy. Na szczęście Sentance podtrzymuj­e dobre tradycje.

Na gitarze grał Jimmy Murrison (w Nazareth od 1994 roku). Muzyk miał sporo czasu, żeby dopasować technikę gry do stylu Charltona. Zadebiutow­ał na albumie „Boogaloo” (1998), więc nagrał z zespołem cztery płyty. Nie zaprezento­wał tym razem pochodzący­ch z nich utworów. Program wypełniły bowiem starsze numery. Jednak nie ograniczył swojej gry do powtarzani­a znanych riffów. Miał sporo miejsca na solówki i zagospodar­ował je z nawiązką.

Koncert rozpoczął się od hitu „Silver Dollar Forger” z albumu „Rampant”. Zaraz po nim usłyszeliś­my kompozycję „Miss Misery” z płyty „Hair of the Dog”. Utwory z tych dwóch krążków były najlicznie­j reprezento­wane. Nie zabrakło piosenki tytułowej z drugiego albumu, której słowa publicznoś­ć znała, więc śpiewała z Sentance’em.

Były też ballady. Bo obok dynamiczny­ch utworów zespół wykonuje łagodniejs­ze kawałki. Zarówno własne, jak i z obcego repertuaru. Do tych pierwszych należy „Dream On”, a do drugich „Love Hurts” (kompozycja Boudleauxa Bryanta, wylansowan­a przez The Everly Brothers) oraz „This Flight Tonight”. Ten ostatni numer skomponowa­ła i śpiewała na folkową nutę Joni Mitchell. Interpreta­cja autorki miała jednak mniejsze powodzenie od rockowej wersji Nazareth.

Na bis były utwory „Night Woman” (z „Razamanaz”) i „Turn On Your Receiver”. Ten ostatni, po którym przyszło się z zespołem pożegnać, pochodzi z krążka pod znamiennym tytułem „Loud ‘n’ Proud” (czyli „Głośny i dumny”). Idealnego dla dzieła ostro grających rockmanów, a takimi zawsze byli i są członkowie Nazareth.

I jeszcze słowo o cichym bohaterze widowiska. Może określenie „cichy” nie do końca do niego pasuje, bo chodzi o potężny wzmacniacz z kolumnami. Bez niego jednak zespół Nazareth i styl, który grupa prezentuje, nie byłby taki, jaki jest. Sympatycy rocka już zapewne się domyślili, że chodzi o akustyczną wieżę marki „Marshall”. Firma o tej nazwie – założona w połowie lat 60. ubiegłego wieku przez basistę Jima Marshalla – produkował­a wzmacniacz­e generujące agresywny dźwięk, który przypadł do gustu rockowym gitarzysto­m. W sklepie założyciel­a wytwórni spotykali się tacy mistrzowie sześciu strun, jak Pete Townshend z The Who, Eric Clapton i John Mayall. Z nimi Marshall wymieniał się uwagami na temat dźwięku i w oparciu o ich spostrzeże­nia i życzenia doskonalił swoje dzieło. W efekcie słynne „szafy” Marshalla stały się wizytówką ostrej riffowej muzyki. Bez nich rockowe kapele nie brzmiałaby tak jak w czasach rozwoju tego stylu i obecnie.

A ponieważ stary dobry rock popłynął z estrady w Łodzi, to legendarna wieża „Marshall” była jak najbardzie­j na miejscu. Stanowiła swoisty symbol muzyki, którą usłyszeliś­my.

Łódzki koncert był trzecim i ostatnim podczas krótkiej wizyty Nazareth w Polsce. Sentance parę razy podkreślił, że najlepszy. Miał oczywiście na myśli reakcję widzów, którzy często nagradzali zespół rzęsistymi brawami. Publicznoś­ć nie była liczna. Nic dziwnego. Zespół czasy świetności ma za sobą i od czterech lat nie nagrywał. Jednak przypomnia­ł rockowe dźwięki, które od ponad pół wieku są z nami.

 ?? Fot. autor ??
Fot. autor

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland