Droga do raju (Nowa Zelandia)
Ślub bez polityków
19 maja odbędzie się wyczekiwany na Wyspach Brytyjskich ślub księcia Harry’ego z amerykańską aktorką Meghan Markle. Wśród 600 zaproszonych gości nie będzie polityków – donosi „Daily Mail”. – Podjęto decyzję, że oficjalna lista przywódców politycznych zarówno brytyjskich, jak i zagranicznych, nie jest wymagana z okazji ślubu księcia – czytamy w komunikacie wydanym przez rzecznika Rodziny Królewskiej. Podczas ceremonii, która odbędzie się w kaplicy św. Jerzego w Windsorze, zabraknie zatem m.in. brytyjskiej premier Theresy May, Donalda Trumpa i Baracka Obamy.
O chorobie
Amerykańska piosenkarka udzieliła szczerego wywiadu, w którym wyznała, że od wielu lat zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. – Nie chciałam w to uwierzyć. Żyłam w izolacji i zaprzeczeniu. Towarzyszył mi ciągły strach, że ktoś mnie zdemaskuje (...). W końcu zdecydowałam się poprosić o pomoc. Teraz na szczęście jest już lepiej. Biorę leki, które chyba naprawdę działają. Przez lata myślałam, że mój problem to tylko zaburzenia snu... – opowiadała artystka w rozmowie z magazynem „People” . Jak się okazuje, psychiczne zaburzenia objawiające się permanentnym rozdrażnieniem i niepokojem towarzyszą 48-latce od 2001 roku.
Nowy etap
Według amerykańskich tabloidów Brad Pitt po głośnym rozstaniu i rozwodzie z Angeliną Jolie znalazł nową partnerkę. Aktor, który przez ostatnie miesiące przechodził bardzo trudny okres, w końcu wychodzi na prostą. – Amerykanin całkowicie oszalał na punkcie Neri Oxman, z którą zamierza stworzyć poważną relację – opisuje usmagazine.com. Wybranką 54-letniego gwiazdora kina jest o 12 lat młodsza od niego amerykańsko-izraelska architekt. Oxman może pochwalić się tytułem profesora, prowadzi także badania z zakresu projektowania komputerowego, produkcji cyfrowej i biologii syntetycznej.
Jak wiemy od Sartre’a, piekło to inni. A raj? Raj jest zawsze przed nami i zawsze gdzie indziej.
Starożytni wyobrażali go sobie w Arkadii, w sercu gór Peloponezu. W średniowieczu teologowie też twierdzili, że znajduje się gdzieś na ziemi. Jego poszukiwania przyczyniły się do wielkich odkryć: Kolumb dopłynąwszy do brzegu Wenezueli przekonany był, że jest blisko raju. Nawet dziś, kiedy uczeni dyskutują o kwarkach czasu, o przekraczających prędkość światła tachionach czy pojawianiu się cząstek ex nihilo, odkrywa się stare i nowe drogi do raju – i te w głębi, i te na zewnątrz nas samych. Również taką odkryłem – w Nowej Zelandii, „Kraju wędrującej chmury”, „Gorącej rzeki”, „Plaży, która jest drogą”, jak nazwałem poprzednie etapy tej podróży.
Ten zaczynam na Wyspie Południowej. Drogą nr 73 przecinam wyspę z zachodu na wschód, oddalając się od oceanu. Wśród smaganych wiatrem górskich hal mijam setki imponujących głazów rozrzuconych na zboczach i szczytach zieleniejących się wzgórz. Tworzą zdumiewające formacje niczym skaliste prehistoryczne osiedla odsłonięte kaprysem natury ku uciesze turystów i stoickiej obojętności pasących się krów. Na nocleg wybieram miasteczko Oxford, ignorując pobliski Woodstock. I dobrze, bo to właśnie w Oxfordzie zauważyłem na kawałku porzuconej mapy ledwo widoczną nitkę „The Road to Paradise”, postanawiając skonfrontować ją z jej rzeczywistym terytorium zaznaczonym niedaleko Queenstown, jednego z najładniejszych miast Nowej Zelandii.
Jadąc w kierunku Queenstown, nie sposób pominąć „Przebijającej chmury”, czyli Aoraki, jak Maorysi nazywają najwyższy szczyt kraju – Górę Cooka, na której sir Edmund Hillary przygotowywał się do pierwszego zdobycia Mount Everestu. Zbaczam więc z drogi, by dotrzeć do wioski o tej samej nazwie, co góra – Mount Cook. Góra dźwiga Tasmana, największy lodowiec na półkuli południowej, i chyba jej ciężko, bo wskutek osuwania się ziemi straciła już 40 metrów wysokości i dziś ma 3724 metry. Pogoda nie jest najlepsza. Najwyższe partie gór giną w chmurach, tylko cisza przyjemnie dzwoni w uszach. Czekając na przejaśnienie, wyruszam na kilka niedługich wycieczek, by bezpiecznie wrócić do schroniska. Przechodzę przez wiszące mosty. Patrzę na jęzor lodowca Muellera, jak spływa do Hooker Valley, tworząc mlecznolazurowe jezioro dające początek rzece. Kolejny dzień, kolejny wieczór. U podnóża ciągle niewidocznej Góry Cooka wypatrzyłem dwa stawy. Pierwszy – pod mrocznym uskokiem z czarnymi wysepkami – przywołuje ujście życia, drugi, jaśniejszy, z przebijającą się zielenią – nowe narodziny; ale „Przebijająca chmura” się nie przebija, pozbawiając mnie swego pięknego widoku. Nie mogę czekać.
Jadę dalej. Na krótko zbaczam z drogi do Arrowtown, osady z czasów gorączki złota ze sklepami i saloonami przypominającymi amerykański Dziki Zachód. W końcu nad malowniczym jeziorem Wakatipu ukazuje się Queenstown. To brama do Fiordlandu, przepastnych fiordów tchnących surowym pięknem. Oknem tej krainy jest Milford Sound, jedyny fiord, do którego się można dostać lądem. Kipling nazwał go ósmym cudem świata.
Po zobaczeniu tych turystycznych pereł ruszam za „oksfordzką mapą” do obiecanego raju, drogą wzdłuż jeziora Wakatipu, a później w kierunku Glenorchy. Osiem kilometrów przed tą osadą zauważam pierwszy i jedyny znak „Paradise Road” z dopiskiem „No Exit”. Wjeżdżam. Droga robi się wąska, szutrowa. To naturalne, pomyślałem, w raju nie może być asfaltowych dróg, lecz jakieś wyjście mogłoby być, bo może mi się nie spodobać. Jak dotąd krajobraz jest wyjątkowy, nasycony scenerią zdumiewająco rozległych, otwartych przestrzeni. Ciągną się po widnokrąg, przykryte rozświetlonym, fantasmagorycznym niebem z dalekimi ośnieżonymi szczytami – Mount Chaos, Cosmos Peaks i ledwo widoczny chyba Mount Aspiring, uchodzący za nowozelandzki Matterhorn. Teren jest odludny, odległy od cywilizacji, o której przypominają jedynie owce i konie.
Minąłem Jezioro Diamentowe i rzekę Jordan; a za tablicą informującą, że to „Paradise”, zatrzymałem auto i wysiadłem. Czasoprzestrzeń jakby zgubiła czas, stając się przestrzenią absolutną, samą dla siebie. W każdym elemencie pejzażu ukrywała inny obraz niczym hologram uniwersum. Ptaki, drzewa, kwiaty. Puściłem myśli, puściłem emocje, uwolniłem się z osobowej ciasnoty. Śniłem na jawie, wędrując to w głąb, to daleko na zewnątrz siebie.
Zapadał zmrok. Pod Drogą Mleczną świadomość nabrała wyrazistości. Sama w sobie była pełnią, ale i częścią wielkiego systemu zanurzona w większą całość. Ciało stało się cudem. Strukturą miliardów komórek oddziałujących wzajemnie na siebie, takąż ilością reakcji enzymowych, molekularnych, innych. Wszystko w doskonałej harmonii. Cud sięgał pojedynczej komórki, z której się wywodziłem, warstwy genotypu, nanopoziomu, strumienia energii, fantazji kosmosu, co tak jak ja mnie śnił. Widząc moje zdumienie, Gaja podała mi eliksir. Żaden wąż jej nie kusił, tu nigdy ich nie było. Na butelce nazwa, którą zapamiętałem: „The Goldpanners Profit”. Wypiłem i nie chciałem się budzić, choć na innej jawie czekała „Wyspa kotwiczna”, światło Południa i wielki wybuch nadziei. turkiewicz@free.fr