Barbara Bush odeszła
Zmarła w domu, tak jak chciała. Bez cierpienia. Stało się to w ubiegły wtorek. Dwa dni wcześniej Lady Silver Fox, czyli Pani Srebrny Lis, nazywana tak przez siwe włosy i charakterystyczny potrójny sznur pereł na szyi, zrezygnowała z dalszego leczenia w szpitalu, gdy prowadzone – z przerwami od ponad roku – kuracje płuc i serca nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Wypis ze szpitala to była ostatnia decyzja tej silnej kobiety.
Barbara Bush w czerwcu ubiegłego roku skończyła 92 lata. Obturacyjna bronchopneumopatia sprawiła, że tegorocznych urodzin już nie doczekała. W historii Ameryki miała niezwykły status: była żoną prezydenta USA (41. w kolejności) George’a H.W. Busha, którego poznała jako 16-latka, i matką innego przywódcy Stanów Zjednoczonych George’a W. Busha (43. prezydenta), którego urodziła w wieku 21 lat. Jej przodkiem ze strony ojca był 14. prezydent Franklin Pierce. Przed nią tylko Abigail Adams miała podobną sytuację: męża Johna Adamsa (2. prezydenta) i syna Johna Quincy’ego Adamsa (6.), z tym że nie dożyła przysięgi prezydenckiej potomka. To jej postacią – Abigail – inspirowała się Barbara Bush, gdy wybierała dla siebie atrybut pierwszej damy– trójzwojowy perłowy naszyjnik rozjaśniający ją na oficjalnych zdjęciach. Po Barbarze zwyczaj noszenia pereł przejęła Michelle Obama, z tą różnicą, że były one skromniejsze, zwykle dwusznurowe, a kontynuuje go Ivanka, córka obecnego prezydenta Trumpa (wystarczy zerknąć na fotografie z wizyty w Watykanie).
Wesoła, mądra, o inteligenckich genach (ojciec był wydawcą, matka wywodziła się z rodziny sędziego Sądu Najwyższego), od wczesnej młodości umiejętnie zajmowała się domem i dziećmi. Miała czterech synów i dwie córki. Mimo wielu obowiązków chętnie poświęcała czas, żeby w ramach wolontariatu pomagać w szpitalu. Jej fundacja Barbara Bush Foundation for Family Literacy z sukcesami badała przyczyny wtórnego analfabetyzmu i zwalczała jego skutki. Żeby wspomóc finansowo tę fundację, napisała książkę o życiu w Białym Domu obserwowanym... oczami psa. Dzięki tej pozycji zdobyła milion dolarów. Za amba- sadorskiej kadencji męża (przy ONZ) w wolnych chwilach znajdowała przyjemność w wydawaniu bankietów dyplomatycznych. Lubiła i potrafiła tańczyć, w czasach szkolnych uczęszczała na kursy taneczne.
Trudno było ją zbić z pantałyku. W 1990 roku została zaproszona do wygłoszenia mowy dla absolwentów Wellesley College. Nieoczekiwanie 150 z 600 uczniów podpisało się pod petycją, w której domagali się wykluczenia „gospodyni domowej bez zawodu”, jak bezczelnie określili ówczesną Pierwszą Damę Ameryki, z uroczystości, a przede wszystkim z roli oratorki. Barba- ra uznała to po prostu za przejaw braku doświadczenia życiowego, nad którym przeszła do porządku. W umówionym terminie pojawiła się na miejscu jakby nigdy nic i powiedziała: – Kto wie, może wśród was są tacy, którzy pewnego dnia pójdą w moje ślady i udadzą się do Białego Domu... w charakterze małżonka pani prezydent.
Ta wypowiedź wystarczyła, żeby usunąć uprzedzenia, które tak często towarzyszyły kobietom z jej pokolenia: że rodzina to nie praca. Dla Barbary Bush bliscy i ich potrzeby byli całodobowym priorytetem, zwłaszcza odkąd do ich codzienności wkroczyła polityka. Przeżyła mnóstwo kryzysowych sytuacji i prawdziwych dramatów. Nigdy nie pogodziła się ze śmiercią swojej pierwszej córeczki Pauline Robinson, zwaną Robin, która przed ukończeniem 4 lat zmarła na białaczkę. Dziewczynka otrzy- mała imię po babci, matce Barbary, która zginęła w wypadku samochodowym dwa miesiące przed jej narodzinami. Po diagnozie lekarz dawał dziecku dwa tygodnie życia, ale zdeterminowani rodzice przetransportowali Robin do Nowego Jorku na alternatywną terapię, która przedłużyła jej życie o siedem miesięcy. Ta straszna i od początku skazana na klęskę walka przypadła na okres po narodzinach drugiego syna Bushów (Jeba – tego, który został gubernatorem Florydy), którzy potem zgodzili się, aby ciało zmarłej córeczki przed pochówkiem poddać badaniom na potrzeby medycyny. Barbara Bush smutek trzymała dla siebie, dla innych żyła i działała. Nie udało jej się ukryć jedynie tego, że wskutek tych przeżyć w ciągu kilku dni całkowicie osiwiała.
W minionych latach miała odwagę negatywnie oceniać Donalda Trumpa. – Nie rozumiem, jak kobiety mogą na niego głosować! – powtarzała. W CNN określiła go jako mizogina i siewcę nienawiści. W ustach tak powściągliwej i zrównoważonej osoby brzmiało to szczególnie złowrogo. Trochę przemawiała przez nią solidarność matczyna (przez Trumpa jej syn Jeb wycofał się z udziału w prawyborach prezydenckich Partii Republikańskiej w 2016 roku), ale przede wszystkim była przekonana, że nie można pozwolić, aby ktoś publicznie pysznił się tym, że ma lepsze zasady moralne niż inni. Była otwarcie liberalna, gdy szło o prawa człowieka, ale podkreślała, że terminy „liberalny” i „konserwatywny” nie mają dla niej większego znaczenia. Zwyczajnie: jeśli w danym momencie bycie liberalnym oznaczało zainteresowanie ludźmi i chęć niesienia im pomocy, to deklarowała się jako osoba liberalna. Była pomocna w dużych i małych sprawach. Problemy samotnej matki z biurokracją, odzież dla sierot, literatura dla dzieci na peryferiach. Powtarzała paniom z korpusu dyplomatycznego, że warto otworzyć oczy w swoim środowisku, żeby zobaczyć, kto i jakiego wsparcia oczekuje, że nawet drobna dobroczynność robi różnicę.
Nie zawracała sobie głowy metkami, markami, szpanem i modą. Na sugestie z otoczenia, że może warto byłoby unowocześnić fryzurę czy kostium, odpowiadała niezmiennie: – Nie zanudzajcie! Perły wystarczą. Zależało jej, żeby czuć się sobą i być pożyteczną. Jednocześnie nigdy nie miała pokus, by w świecie grać na pierwszym planie, nawet jeśli wkładano ją w jakieś oficjalne funkcje. W domu – tak, prezydenckie gospodarstwo trzymała w garści. Promowała swoją świecką wizję rodziny: ojciec lub matka tulący w ramionach dziecko, któremu czytają. Gwarantowała, że to recepta na utrzymanie familii w jedności. Już jako osoba w bardzo podeszłym wieku przestrzegała, żeby nie tracić czasu: – Na starość nie będzie wam żal szczytów, których nie dosięgnęliście, i biznesów, jakich nie zrobiliście, ale na myśl o tym, ile więcej czasu mogliście poświęcić tym, których kochacie, popłyną wam łzy.
Dzięki swojej szczerej i prawej postawie Barbara była atutem politycznym całej rodziny, jej „wartością oddaną”. Badania sprzed trzech dekad wykazywały, że ponad 60 procent Amerykanów ma na jej temat pozytywną opinię, a negatywnie wypowiadało się tylko 3 procent. Pseudonim nadany jej przez tajne służby brzmiał: „Spokój”. Był oczywisty: starała się nie sprawiać nikomu kłopotów, potrafiła zmilczeć, gdy miał wybuchnąć konflikt, nie krytykowała bezsensownie, raczej zza kulis podrzucała rozwiązania. Wolała przebaczyć niż rozpamiętywać.
Na finałowe doczesne chwile Barbara Bush wybrała swój dom i rodzinę. Nie chciała ryzykować, że spotka się ze śmiercią na szpitalnym łóżku. Postanowiła wrócić do rezydencji w Houston. W domu czekał na nią mąż, poślubiony ponad 70 lat temu, dzieci i wnuki. „Chcę być zapamiętana jako żona, matka i babcia” – napisała kiedyś w pamiętnikach wydanych w 1994 roku. Ulubiona Pierwsza Dama Ameryki spocznie w mieście College Station w stanie Teksas, gdzie znajduje się biblioteka-muzeum poświęcona prezydenturze Busha i nagrobek córki Robin. (ANS)