Rycerz Barcelony
Tomasz Zimoch rozmawia z Marcinem Barszczem, kibicem i członkiem katalońskiego klubu.
– „Rozklekotana” Barcelona zawiodła swoich kibiców w piłkarskiej Lidze Mistrzów.
– Rozklekotana to może za bardzo krytycznie. Szukając analogii – zespół przypomina obecnie trochę starą damę, która świetnie się prezentuje, bardzo fajnie spędza się z nią czas, miłe są z nią pogawędki przy kawie, wycieczki po galeriach, spacery w parkach, ale jak dochodzi do wielkiego balu, to nie jest w stanie długo tańczyć na parkiecie i impreza kończy się za wcześnie. – Nie docenia pan dam! – Szukałem tylko odpowiedniego porównania, by przekazać to, co myślę o mojej ukochanej drużynie. Musiałem pogodzić się z tym, że Barcelona odpadła już w ćwierćfinale piłkarskiej Ligi Mistrzów. Frustrację wywołuje jednak styl gry z Romą. To było frajerstwo, w Rzymie Barcelona oddała mecz bez walki. – Kończy się pewna epoka piłkarska? – Jesteśmy rozpieszczeni tym, co stało się w klubie na początku XXI wieku. To najlepsze lata w historii katalońskiego klubu, przecież trofea sypały się w każdym sezonie. Kończy się pewna era. Pewnie jeszcze Leo Messi będzie łącznikiem z tą fantastyczną ekipą, ale nawet najwspanialsza epoka ma jednak swój koniec. Zarząd, jak to często bywało dotychczas, nie zdecyduje się na rewolucję. Przypuszczam, że nastąpi tylko ewolucja w przemianie zespołu. Nie wszystkim miłośnikom Barcelony to może odpowiadać. Mam też wrażenie, że pewne wartości mocno ucierpiały. Finanse stają się najważniejsze, dyskusję wywołuje to, że celem klubu w 2021 roku jest osiągnięcie dochodu rzędu miliarda euro.
– Jedna wartość się nie zmienia. To podkreślenie odrębności Katalonii, dlatego w każdym spotkaniu na stadionie Barcelony w 17. minucie i 14. sekundzie I i II połowy skandowane jest słowo „niepodległość”.
– I – ina – inde – penden – cia! To bardzo pokojowa droga podkreślania odrębności i walki o niepodległość. To piękne, że właśnie na boisku, na trybunach stadionu ma to taki wydźwięk. W 1714 roku – dlatego w 17. minucie i 14. sekundzie jest wrzawa na Camp Nou – Katalończycy utracili niepodległość. Ciekawe, że właśnie tego dnia obchodzą swoje święto narodowe. Pojęcie narodowości zakłada poczucie jej odrębności oraz własny język. W przypadku Katalończyków nie można niczego zanegować. Wyczerpują definicję narodu, pozostaje właśnie tylko kwestia niezależności. – Pan też się czuje Katalończykiem? – Kiedy uczyłem się języka katalońskiego, to wzrastało moje poczucie solidarności. Język spaja wyjątkowo mieszkańców Katalonii, jest osnową w poczuciu tego, że są odrębnym narodem. – Mecz na Camp Nou to każdorazowo... – ...wyjątkowe przeżycie, szczególnie gdy wizyta na stadionie połączona jest z wcześniejszym zwiedzaniem miasta. Chłonąc jego atmosferę, człowiek jest odpowiednio nastrojony, emocjonalnie nastawiony do gry i może przeżywać mecz w metafizyczny sposób. Nie zapomnę, jak płakałem, kiedy przed laty miejscowy rywal Espanyol odbierał Barcelonie mistrzostwo Hiszpanii. Wtedy pocieszenie znalazłem w gronie klubowych weteranów. Były świetny obrońca Barcelony Josep Maria Fuste zabrał grupę młodych zrozpaczonych kibiców do stadionowych katakumb. Uleczył nasze zranione dusze. Zwiedziłem wtedy zakamarki tego obiektu, poczułem się jak gracz. Ale kilkakrotnie płakałem z radości. – Kiedy? – Przede wszystkim w 2006 roku w Paryżu, w czasie finału Ligi Mistrzów. Barcelona grała z Arsenalem Londyn. Pojechałem do Francji z kolegą, licząc na kupno biletu przed stadionem. Ceny kształtowały się w granicach 2,5 tysiąca funtów. Fałszywe, jak się okazało, były tańsze o połowę. Kiedy je kupowaliśmy, zatrzymał nas patrol policji. Wygoniono nas, ale okrężną drogą wróciliśmy przed stadion. To wspomnienie jest jak sen. Nie czułem nawet, że jestem mokry, a przecież była straszna burza, lał rzęsisty deszcz. Z grupą Katalończyków dopingowaliśmy przed stadionową bramą. Dla wielu może to się wydawać wariactwem. Porządkowi nie widzieli chyba dotąd tak rozkochanych kibiców, dlatego przepuścili sporą grupę. Nierealne stało się możliwe – bez biletu wszedłem na trybuny. Płakałem po wygranej Barcelony 2:1. I choć nie obserwowałem całego meczu, to było wyjątkowe przeżycie. Nawet kiedy w 2009 i w 2011 roku siedziałem od pierwszej minuty na stadionach w Rzymie i w Londynie, zwycięstwa Barcelony nie wywołały takich emocji jak wtedy w Paryżu. – Który z graczy był pana bohaterem? – Mocno wpłynęła na mnie postawa Luisa Enriquego. Grał w Barcelonie, kiedy dorastałem. Pokazał mi, że jak się czegoś pragnie, to należy to wywalczyć, wręcz wyszarpać. Nie wolno się poddawać; nawet jak myślisz, że to już koniec, to musisz wstać i walczyć dalej. Człowiek o niezwykle silnym charakterze. Zaimponował mi po zakończeniu kariery nie tylko sukcesami w pracy trenerskiej. Biegał maratony, złamał granicę 3 godzin, uprawiał kolarstwo. Kilka razy ukończył zawody triathlonowe Ironman. Konsekwencję, odporność i wielką odwagę pokazał, kończąc najcięższą imprezę biegową – Marathon des Sables. Luis Enrique przebiegł Maraton Piasków: 245 kilometrów po Saharze z 10-kilogramowym plecakiem. Dla mnie jest absolutnym kozakiem. – A Messi tak na wyobraźnię nie działa? – Pojawił się Barcelonie, gdy byłem już ukształtowanym człowiekiem. Patrzyłem na niego jak na młodszego brata, którego bardzo się kocha, ale moje uczucia do niego są jednak inne niż do Luisa Enriquego. – Dlaczego pokochał pan właśnie Barcelonę? – Wybrałem ten klub, gdy nie odnosił wielkich sukcesów. Stał mi się bliski ze względu na historię i tożsamość katalońską. W szkole w Tarnobrzegu pani Ewa Kawalec, nauczycielka języka polskiego, zaszczepiła mi poczucie patriotyzmu, także takiego lokalnego. Cechowało to właśnie Katalończyków. Byłem dociekliwy, chciałem poznać ich historię. Tak trafiłem na informacje o piłkarskiej armii Katalonii i zacząłem utożsamiać się z Barceloną. Okazało się, że to rzeczywiście mes que un club – więcej niż klub. Zgodnie ze słowami jednego z prezydentów klubu Barcelona to głęboko w nas zakorzeniony duch, a barwy klubowe kochamy ponad wszystko. U mnie tak się stało. – W pana portfelu jest legitymacja Barcelony. – To mój kataloński paszport. Zostałem socios – świadomym członkiem klubu, zawarłem z Barceloną swego rodzaju związek małżeński. Wygodnie jest żyć w konkubinacie, ma to piękne strony. Ale związek sformalizowany to zobowiązanie – miłości, wierności, uczciwości. Tak jak rycerze swym wybrankom, tak ja postanowiłem ślubować Barcelonie. Składka roczna wynosi obecnie 180 euro, ale dzisiaj są dodatkowe wymagania, by zdobyć miano socios. Trzy lata opłacając składki, trzeba czekać na przyjęcie do Barcelony. Nazywam to latami karencji, ale to dobre rozwiązanie, bo eliminuje przypadkowych kibiców; tych, co chcieli tylko skorzystać z możliwości kupna biletów przykładowo na mecze z Realem Madryt. Ponadto, wymagana była rekomendacja krewnego, który był już członkiem Barcelony. Każdy z socios wybiera władze klubu i w tym celu wyjeżdżałem do Barcelony, by oddać głos na mojego kandydata, czyli miałem wpływ na działalność klubową.
– Za kilka dni El Classico, mecz Barcelona – Real.
– Barcelona może przystąpić do spotkania już w roli mistrza Hiszpanii lub ten tytuł w pojedynku z Realem sobie zapewnić. W grudniu Barcelona upokorzyła rywala w Madrycie. Przewrotnie można stwierdzić, że teraz Real może uratować sezon Dumie Katalonii. Ta „rozklekotana” Barcelona może nie przegrać meczu w całym sezonie, już ustanowiła rekord 40 kolejnych spotkań bez porażki. Ale jak Real znowu będzie najlepszy w Lidze Mistrzów, to dla Barcelony jej mistrzostwo i rekordy to może być to za mało. Zostałaby tym razem w cieniu Realu.
– Świat kibiców piłkarskich dzieli się na zwolenników Realu i Barcelony.
– Nie brakuje emocjonalnych dyskusji, pojedynków między kibicami tych klubów. Są też zawierane przyjaźnie – jednym świadkiem na moim ślubie był zagorzały kibic Realu, a drugim Barcelony.