Ludzie z innej rzeczywistości
Małgorzata Szejnert w znakomitym reportażu „Wyspa Węży” pisze, że gdy podczas drugiej wojny zapraszano w Londynie na rauty generalicję ze sztabu Władysława Sikorskiego, angielskich gospodarzy ogarniał niepokój, bo Polacy stawiali się w galowym rynsztunku, z ostrogami na butach, którymi dziurawili stuletnie dywany. Przyjmowano więc ich z podziwem, lepiącym się jednak z nieuchwytną obawą, jaką niesie seks z kosmitą. Kiełkowało poczucie, jakby polski korpus pochodził nie z tego czasu i nie z tej rzeczywistości.
Panuje wrażenie, iż nadal istnieją ludzie, którzy odbierają świat z niezasłużonym poczuciem własnej nadzwyczajności. Ale i są ekscentrycy, na przykład dziennikarze telewizji śniadaniowych, znajdujący rodzimych kosmitów, bo tylko oni są oryginalni i wyjątkowi. Mogą widza zainteresować, a przez to dowartościować... Doznałem takiego poczucia kontaktu trzeciego stopnia, oglądając fragment relacji TVN z Windsoru, gdy ślub brał książę Harry i Meghan Markle. Uchodząca za poważną stacja jako komentatorów zaprosiła Gosię Baczyńską, krawcową, zadeklarowaną singielkę, i bon vivanta Roberta Kozyrę, męża, jak się zdaje, mało fanatycznego, który jako ekspert modowy żeński oceniał sukienkę panny młodej. – Ależ fatalnie skrojone rękawy, o mój Boże... Goście pletli bez wdzięku i umiaru, sprawiając krępujące wspomnienie generałów na uchodźstwie, po których zostają jeno podziurawione dywany.
Opary absurdu, jakie zaległy w głowie po tym nadprzyrodzonym doświadczeniu, zostałyby na długo, gdyby bohaterów uroczystości nie skrytykowała pańcia też uchodząca za speca od królewskich ślubów. „Nie trzeba być ekspertem, żeby zauważyć, że kreacja źle się układała. Można było odnieść wrażenie, że kreacja była na księżną za duża – być może to efekt przedślubnego stresu i utraty kilku kilogramów. Zbyt szerokie rękawy brzydko się marszczyły, a tkanina na brzuchu nieestetycznie się pomięła, tworząc nieciekawy efekt. W tej sukni piękna figura aktorki zupełnie straciła kształt. Kreacja nie podkreślała ani biustu, ani talii” – mędrkowała w internecie niejaka Janachowska. Pańcia zrąbała też Meghan za wsiuńską fryzurę. Czy nie słyszycie państwo, jak drą się włókna starego dywanu? Jak skrzypi rżnięty ostrogą stuletni parkiet? I nie czujecie, jak gęstnieje lęk, czy poradzi sobie z tą opinią księżna Sussex? Cud, że nie czytał Janachowskiej książę Harry, bo jest porywczy i mógłby świeżo poślubioną fleję odesłać do Kalifornii...
Arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, generał dywizji w stanie głębokiego odpo- czynku, od lat buduje wrażenie, że przybył do nas z odległej galaktyki, choć jego ojczyzną, jakże w nim widoczną, jest białostocka wioska. Biskup to najtęższa arcygłowa wśród polskich hierarchów; niestety nie z powodu, że napisał ważne, wyczekiwane w polskim Kościele dzieło teologiczne, ale że może wypić gorzały więcej niż cały episkopat łącznie. Ale to nie jest zarzut ani wyrzut! Broń nas, Panie Boże, od herezji. Mocny łeb to nie tylko na Podlasiu łaska, którą Pan Bóg jednym dał, zaś innym odmówił. Problem Głódzia tkwi zgoła gdzie indziej. Oto w chwili, gdy papież Franciszek beszta swój zdemoralizowany – jak utrzymuje filozof Bartoś – personel, by odstąpił od faraońskich zwyczajów, media pokazały prywatny pałac Głódzia, który sobie wystawił na ziemi rodzinnej, a gdzie chce wrócić, gdy nadejdzie jego czas. Pałac, który jeno nieliczni widzieli z daleka, urzeka pretensjonalnością i podnieca skrywanymi tam ponoć skarbami. Ale jest faktem, że znamy niewielu tak obrotnych gości jak Głódź. Nawet w polskim Kościele. Trudno też sądzić, by ten typ człowieka na jakimkolwiek przyjęciu uszkodził cudzy dywan. W życiu! Takie panisko? Prędzej zwinie go w rulon i każe ordynansowi wynieść.
Nie tak dawno obchodzone Boże Ciało w śląskiej Pszczynie wyróżniło się na kraj cały, gdyż miejscowy proboszcz, zamiast dać się w procesji prowadzić pod rękę najgodniejszym obywatelom i chronić monstrancję przed piekącym słońcem pod baldachimem, wsiadł do szpanerskiego czerwonego kabrioletu. I powiózł Chrystusa pszczyńskimi ulicami mazdą MX-5 RF, czym u jednych wywołał uśmiech i podziw, u innych zaś zgorszenie. Jakiż to nowoczesny duchowny! I jaki ma gest, wszak taka mazda kosztuje ze sto tysięcy. To nie jest auto dla popierdółek. Aż dziw, że wózek nie stoi dotąd na podjeździe Głódziowego pałacu, ale biskup-generał nie znosi, gdy mu się suknia pomnie. Furka ciasna jest, dla proboszcza akurat.
Grymaszącym parafianom z Pszczyny, że za mało tam sacrum, za dużo profanum, przypomnijmy wcześniejsze obrazki z Węgrowa, po którym to nie bardzo podłym mieście wędrowało dwóch przybyszów rodem z XVIII wieku: biskup Pacyfik Dydycz i niesławnej pamięci Szyszko Jan. Tym to wielmożom miejscowe chudopachołki wyrychtowały karocę dziwo jak z bajki o Kopciuszku. To już nie było darcie dywanów, to było darcie łacha... Dziadygi z alternatywnej rzeczywistości bawiły się po królewsku, choć Elżbieta II wolałaby flaszką po dżinie podciąć żyły sobie i księciu Filipowi, byleby takiego obciachu uniknąć. Który zdarza się zawsze, gdy w chłopie się zbudzi faraon. I tylko żal, że tych widowisk nie skomentowali nasi telewizyjni eksperci od królewskich uroczystości...
henryk.martenka@angora.com.pl