Mundial jeszcze bez emocji
– Dlaczego? – Mnie to już nie pasjonuje jak kiedyś. Nie potrafię wzbudzić w sobie takiego... dziecięcego entuzjazmu, drżenia, oczekiwania. Jasne, że jak mecz się zacznie, to serce kibica wymknie się spod kontroli i będzie pewnie kolejne szaleństwo, ale obecnie w ogóle o tych mistrzostwach nie myślę. – Nie rozpatrujesz naszych szans? – Nie zajmuje mnie to jak dawniej. W Rosji nie mamy wcale łatwej grupy, może nie pada się na kolana po pobieżnym przedstawieniu rywali, ale jeśli chodzi o klasę, siłę i o tzw. głód sukcesu, to uważam, że to bardzo wymagający przeciw- nicy. Dobrze, że mamy trenera Nawałkę i fajne pokolenie piłkarzy. Nie obawiamy się kompromitacji, myślę, że będzie godnie i na poziomie. W optymalnej formie kibica byłem w 2010 roku, ale jak na złość w RPA nasi nie grali, więc szczyt mojej formy poszedł jak para w gwizdek. Jestem starszy, bardziej doświadczony, spokojniejszy, może już nie przeżywam emocji tak jak dawniej. A może się jednak łudzę i trzy dni przed pierwszym meczem zacznę się trząść, jak to dawniej bywało.
– To pierwsze kibicowskie drżenie kiedy było?
–W czasie mistrzostw w Hiszpanii w 1982 roku. Przeżyłem to jeszcze jako dziecko, ale kibicowałem reprezentacji już świadomie. To było dziewicze przeżycie szaleństwa. Cztery lata później turnieju w Meksyku nie zapamiętałem jako czegoś wyjątkowego. Grano w upale i ja przed telewizorem to odczuwałem, też się męczyłem. W 2002 roku w Korei – zimny prysznic, jeśli chodzi o oczekiwania. Balonik optymizmu został napompowany ponad miarę, doświadczyłem tego na miejscu. Źle wspominam ten turniej, odebrał mi na dłużej chęci i entuzjazm. Odrodziłem się w roli zapalonego kibica w Niemczech, ale porażka z niżej notowanym Ekwadorem przetrąciła mnie na stadionie w Gelsenkirchen. Bolała mocno. Powtarzam jednak, że jeśli ktoś chce mieć łatwo, lekko i przyjemnie, to niech kibicuje Realowi Madryt i prawie zawsze będzie miał same sukcesy i wiele radości.
– Real jest twoim ulubionym zespołem piłkarskim?
– Jestem kibicem madryckiego klubu, ale w ostatnim finale Ligi Mistrzów nie miałem ani sekundy wątpliwości, że trzeba być po stronie Liverpoolu. To zespół, który budzi największą sympatię. Nie da się nie lubić tej drużyny i jej trenera Juergena Kloppa. W moim prywatnym rankingu trenerów klubowych jest zdecydowanym liderem. Po nim długo, długo nie ma nikogo i dopiero może Marcin Brosz oraz Jerzy Brzęczek. No i oczywiście w osobnym rankingu Adaś Nawałka!
– A w twoim rankingu sympatii do piłkarzy, które miejsce zajmuje obrońca Realu Sergio Ramos?
– Jest w dolnej strefie stanów ujemnych. W kwestii, czy z premedytacją faulował Salaha, to proszę sobie wyobrazić sytuację, że ktoś przy dużej szybkości zajeżdża innemu kierowcy drogę, gwałtownie hamuje, a następnie odjeżdża. Ten, któremu zajechano drogę, wpada do rowu i ginie. Nie było zderzenia, nie pozostały być może nawet ślady, ale w sensie moralnym sytuacja jest jednoznaczna. Ten, kto zajechał, musi żyć z ciężarem na swoim sumieniu. Bardzo nie lubię Ramosa po tym meczu.
– Współczujesz bramkarzowi Liverpoolu Lorisowi Kariusowi po jego koszmarnych błędach?
– Trener Klopp, znany z empatii, nie ukrywa prawdziwych, ludzkich emocji. Był jednak wstrzemięźliwy w usprawiedliwianiu Kariusa, co dało mi wiele do myślenia. Bezwzględność sportu na takim poziomie powoduje, że po prostych błędach ich sprawca sam się wyłącza z najwyższego wyczynu. Nie jest już dla niego. Po ludzku jest jednak trochę inaczej. Nie wyobrażam sobie, co Karius czuł po meczu. Były łzy i rumieniec wstydu, który oblał całe ciało, ale świadomość przychodziła później, stopniowo, gdy już przestała działać meczowa adrenalina. Po takim zdarzeniu mogą człowieka nachodzić myśli ostateczne. Bramkarz Liverpoolu jest w sytuacji wielkiego smutku, ale zarazem ogromnej potrzeby pomocy. Kiedy aktor pomyli się na scenie, zapomni tekstu, wejdzie za wcześnie lub za późno, zepsuje kolegom pointę i przyjdzie do mnie roztrzęsiony, to pokażę mu zapis wideo z meczu Liverpool – Real. I powiem: zapomnij o rozgoryczeniu, ty nie masz kłopotów, popatrz, jakie życiowe problemy ma Karius.
– Rozumiesz je, bo sam byłeś piłkarzem.
– Grałem w Legii Warszawa. Miałem koszulkę z numerem 8, bo otrzymałem klubową legitymację nr 888. Trzymałem w niej czterolistną koniczynę, ale, niestety, nic to nie dało, nie pomogło. Szybko przestałem mieć złudzenia, że zostanę wielkim graczem. To się czuje i nagle zauważasz, że pewnych rzeczy nie jesteś w stanie wykonać nawet na treningu. Marzenia szybko zostały zweryfikowane. Nigdy nie miałem też predyspozycji wydolnościowych, szybko traciłem siły. Jedyne, co było moim atutem, to – jakby powiedziało wielu sprawozdawców – „kąśliwy strzał z obu nóg”.
– A nie chciałeś być kolarzem jak Olaf Ludwig?
– Nie, ale to sportowiec, który jest ważną postacią w moim życiu. Moje imię przez wiele lat było powodem szyderstw, żartów rówieśników. Z chwilą gdy Olaf Ludwig pojawił się w Wyścigu Pokoju, zdjął ze mnie odium tego nietypowego imienia. Ale lepiej nie zagłębiać się dokładnie w profil tego zawodnika, kolarstwo nie zawsze jest uczciwe. – A życie jest? – Dostrzegam w naszym świecie procesy degeneracji. Obniża się jakość wszystkiego. Coraz więcej rzeczy jest oszustwem – od produktów spożywczych po przemysł motoryzacyjny. – Aż tak źle wokół nas? – Życie nie powinno być konfliktem. Niektórzy nie dojrzeli do tego, że ustępstwo, wyciągnięcie ręki nie będzie oznaką słabości, tylko początkiem prawdziwej przemiany. Mamy w sobie coś z dziecka, naiwnie oczekujemy, że w naszym życiu publicznym możliwy jest kompromis. Obawiam się, że to błędne przeświadczenie i jeszcze długo będziemy widzieć wokół siebie nieustanną wojnę.