Aborcja w ojczyźnie papieża Argentyna
Argentyna zagłosowała za prawem kobiet do usuwania ciąży. Ustawę dopuszczającą aborcję do 14. tygodnia poparła większość członków niższej izby parlamentu.
Taki wynik nie był jednak oczywisty. Posłowie zamknęli się w budynku i obradowali 23 godziny. Tymczasem z jednej strony placu przed siedzibą Congreso de la Nación przez całą noc koczowały tłumy skandujące: – Legalna aborcja w szpitalu! Po drugiej stronie okrzyki wznosili działacze antyaborcyjni. Jeszcze kilka godzin po głosowaniu zwycięzcy świętowali przed parlamentem. Przegrani rozeszli się do domów, pozostało tylko kilka zrozpaczonych osób. – Nie mogę w to uwierzyć. Myślałam, że nasi posłowie nigdy nie zagłosują za śmiercią – powtarzała 39-letnia księgowa Liliana Fernández.
W katolickiej Argentynie, gdzie za usunięcie ciąży można dostać wyrok czterech lat więzienia, przeprowadza się około pół miliona potajemnych zabiegów rocznie. W konsekwencji tysiące kobiet tracą życie i zdrowie. W ciągu ostatniej dekady przyjęto tu całą serię postępowych ustaw, w tym o małżeństwach osób tej samej płci, ale kwestia aborcji była pomijana milczeniem. Tym razem politycy nie mogli uniknąć debaty. Nacisk społeczny był zbyt duży. Argentyńczycy domagali się zmian od 3 lat, kiedy to powstał ruch mający na celu zwiększenie świadomości na temat zabójstw kobiet i przemocy domowej. Lecz proaborcyjne hasła nabrały siły dopiero na początku tego roku za sprawą prezydenta Mauricia Macriego. Zagorzały przeciwnik usuwania ciąży dał wówczas zielone światło parlamentarzystom, mówiąc, że powinni głosować zgodnie ze swoim sumieniem, a on nie zawetuje liberalnej ustawy, jeśli przyjmą ją obie izby parlamentu. Argentynki w zielonych bandanach wyszły więc na ulicę. Wielkie demonstracje wywarły wpływ na opinię publiczną. Dwa miesiące przed głosowaniem w Kongresie zeznawało 700 osób – kobiety, które usuwały ciążę potajemnie i omal nie umarły, matki, które w ten sposób straciły córki, kapłani pracujący w slumsach, lekarze ratujący w szpitalach pacjentki z poaborcyjnymi powikłaniami i borykający się z własnym sumieniem, bo prawo wymagało donoszenia do władz o nielegalnych zabiegach.
Aby zwiększyć presję na polityków, uczniowie okupowali szkoły publiczne w Buenos Aires. Po drugiej stronie barykady agitację prowadzili konserwatyści i Kościół katolicki z papieżem na czele. Franciszek wystosował list do rodaków, prosząc ich o obronę życia i sprawiedliwości. Społeczeństwo podzieliło się na dwa obozy. Sondaże pokazują, że zwolenników aborcji jest więcej. Za to w parlamencie siły były wyrównane, dlatego debata nie toczyła się gładko. Niektórzy członkowie Izby Deputowanych wyznali później, że była bolesna. Nawet wynik głosowania trzeba było skorygować. Z początku „tak” powiedziało 131 posłów, lecz dwaj z nich natychmiast zaprotestowali, twierdząc, że pomylili przyciski. W końcu ustalono – za ustawą zagłosowało 129 osób, przeciwko – 125.
Projekt musi teraz trafić do Senatu, a senatorowie są bardziej konserwatywni. Mariela Belski od lat prowadzi kampanię proaborcyjną. Uważa, że wyższa izba parlamentu może się ugiąć. – Zielona rewolucja objęła dużą część społeczeństwa. Działaczom udało się przekonać wielu ustawodawców, że legalizacja aborcji jest kwestią zdrowia publicznego. Teraz Argentyńczycy będą śledzić, jak zagłosuje senator Cristina Kirchner, która była prezydentem przez osiem lat i nigdy nie pozwoliła na dyskusję o usuwaniu ciąży. Lecz czasy się zmieniają, a wraz z nimi poglądy polityków. Niektórzy przeciwnicy aborcji opowiadają się dziś za jej dostępnością. Jeden z nich, José Ignacio De Mendiguren, przed głosowaniem napisał na Twitterze, że choć jest katolikiem, to odda głos za ustawą: (...) moje przekonania są moje, kieruję się nimi w życiu, ale one nie muszą być prawdą. (EW)