MICHAŁ KOŁODZIEJCZAK, NOWY LIDER ROLNIKÓW
Rozmowa z MICHAŁEM KOŁODZIEJCZAKIEM, prezesem Unii Warzywno-Ziemniaczanej, nowym liderem polskich rolników
– Dość tego! Nie idziemy po władzę, ale chcemy wywierać na nią wpływ. Z Lepperem mam dwie wspólne cechy. Tak jak on jestem odważny i jestem rolnikiem, tyle że on miał kilkaset hektarów, a ja 13 – mówi Michał Kołodziejczak. Ten 30-letni rolnik spod Sieradza, szef Unii Warzywno-Ziemniaczanej, ma już tysiące zwolenników
– Media podkreślają pański młody wiek. Tymczasem Aleksander Kwaśniewski, gdy był rok starszy, został ministrem.
– Tylko że jego od bardzo wczesnych lat szykowano na wysokie stanowiska. Ja nie mam takich ambicji. Reprezentantem interesów rolników stałem się w sposób spontaniczny i niezaplanowany.
– Jest pan radnym gminy Błaszki, więc ktoś musiał zgłosić pana kandydaturę.
– Zostałem wybrany z listy PiS. A wyglądało to tak. Przez lata władzę w naszej gminie sprawował PSL. Ludzie mieli jednak tego dość. W moim domu odbyło się spotkanie, podczas którego na burmistrza namaszczono Karola Rajewskiego (całkiem niezły gość). Wtedy Karol zwrócił się do mnie i powiedział: jak ja mam kandydować na burmistrza, to ty na radnego. A ponieważ należał do PiS-u, więc ja także kandydowałem z tej listy. I zostaliśmy wybrani.
– Ale dziś pańskie związki z Prawem i Sprawiedliwością chyba się rozluźniły.
– Przedstawiciele lokalnych władz PiS powiedzieli, że jak zorganizuję zebranie wiejskie, to mnie wyrzucą z partii. Ale ja nigdy w takich sprawach się nie cofam. 28 lutego w mojej wsi pod Błaszkami odbyło się zebranie na temat trudnej sytuacji w rolnictwie, na które przyszło 120 osób. Pojawił się też burmistrz i jeden radny (innym pewnie zabrakło odwagi). I tak to się zaczęło.
– Co było głównym powodem waszego niezadowolenia?
– Szliśmy do marketu, gdzie widzieliśmy ziemniaki po 2,5 zł, a naszych nie można było sprzedać nawet za 20 groszy. Minęło kilka miesięcy i jest jeszcze gorzej. Różnica między skupem a ceną detaliczną w niektórych przypadkach przekracza już 1000 proc. Cena skupu malin to 1,5 – 2 złote za kilogram a w sklepie 25 – 30, wiśnie – 60 groszy w sklepie – 5 zł.
– Rząd nie jest w stanie ustalać cen skupu. To nie PRL.
– Nie chodzi o to, żeby rząd kontrolował ceny, tylko kontrolował to, co wjeżdża do naszego kraju, żeby każdy z nas, konsumentów, mógł wybrać lepszy towar i czuł się bezpieczny. – A powinniśmy się bać? – Tak, gdyż państwo nie wie, jakie płody rolne przekraczają naszą granicę i są potem sprzedawane w sklepach. Czy są bezpieczne.
– Ale polskie produkty rolne też nie zawsze są bezpieczne, o czym przekonaliśmy się niedawno, gdy Czesi zagrozili nam embargiem i nałożyli wysokie kary na naszych sadowników, którzy dostarczyli im jabłka, w których norma pestycydów była przekroczona aż dwudziestokrotnie.
– Niektórym naszym producentom wydawało się, że mogą robić w Czechach to, co Niemcy czy Francuzi w Polsce, ale się przeliczyli, bo nasi południowi sąsiedzi chronią swój rynek o wiele lepiej niż my. Za przekroczenie norm w jednej partii kapusty Czesi nakładają kary w wysokości kilkunastu tysięcy złotych, podczas gdy kary nakładane przez polskie służby sanitarne są symboliczne, niższe, niż wynoszą koszty badania jednej partii warzyw lub owoców.
– Chce pan powiedzieć, że w zagranicznych sieciach handlowych Polacy kupują nafaszerowane pestycydami warzywa i owoce?
– Tego nie powiedziałem. Ja tylko twierdzę, że warzyw i owoców, które wjeżdżają do Polski, nikt nie bada, a gdyby nawet zbadał i stwierdził przekroczenie norm, to – jak już wspomniałem – w Polsce za taki proceder są śmiesznie niskie kary. Na spotkaniu w Ministerstwie Rolnictwa zastępca głównego inspektora sanitarnego Grzegorz Hudzik powiedział, że jego służby nie będą badać sprowadzanych do kraju płodów rolnych, tak jak życzyliby sobie tego polscy rolnicy, gdyż w Europie wybuchłaby wojna ekonomiczna.
– Niemożliwe, żeby wysoki urzędnik mógł publicznie powiedzieć coś takiego.
– Te słowa padły na spotkaniu, w którym brałem udział. Gdy „złapałem” go za słowo, to zaczął bardzo, ale to bardzo się tego wypierać. Moim zdaniem następnego dnia ten pan powinien stracić stanowisko.
– A może nie chodzi o żadne badania czy normy, tylko o to, że polskie owoce i warzywa są gorsze i droższe od importowanych i dlatego przegrywacie z zagraniczną konkurencją?
– Są lepsze, smaczniejsze i zdecydowanie tańsze, o czym świadczą ceny skupu. Jednak wielkie sieci nie chcą kupować od drobnych polskich producentów. Większość sprowadzanych do Polski z Zachodu warzyw i owoców nie spełnia norm, jakie obowiązują w ich własnych krajach, ale gdy zagraniczni producenci widzą, że u nas nikt ich nie kontroluje, idą na całość. Stosują bardzo dużo środków ochrony roślin, gdyż taka produkcja jest znacznie szybsza i tańsza. Francuz, sprzedając owoce do francuskiego marketu, wie, że musi zachować odpowiednie normy, a gdy sprzedaje do Polski, już tego nie robi, bo nie musi. Zagraniczne sieci handlowe, zagraniczni przetwórcy i rolnicy z krajów Unii nie mają żadnego interesu we wspieraniu polskiego rolnika. Wręcz przeciwnie, najchętniej widzieliby go na kolanach i wiele robią, żeby tak się stało. Dam jeden przykład. Przed dwoma laty w Polsce były bardzo drogie pomidory. Żeby zbić w kraju ceny, jedna z wielkich sieci zaczęła sprowadzać pomidory z Hiszpanii, gdzie były one jeszcze droższe, i sprzedawać u nas poniżej kosztów. Po tygodniu nasz rynek się tak ugotował, że ceny spadły i były trzy razy niższe niż wcześniej, a nasze państwo spokojnie się temu przyglądało. Teraz słyszę, że Biedronka może przejąć dobrą polską sieć „Piotr i Paweł”. Taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia w Niemczech czy we Francji. Ciekawe, co zrobi Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów?
– W Polsce przeważają rozdrobnione rodzinne gospodarstwa. Jeżeli się nie zorganizujecie w duże grupy producenckie, to zawsze będziecie przegrywać z wielkim zagranicznym kapitałem.
– Kiedyś Balcerowicz powiedział, że kapitał nie ma narodowości. Trudno o większą bzdurę. W latach dziewięćdziesiątych sprywatyzowano polskie banki, potem – przeważnie za niewielkie pieniądze – większość naszych przetwórni, które były na wysokim poziomie i bardzo dobrze radziły sobie na rynku. Kolejne polskie rządy pozwoliły na to, żeby dziś, pod względem obrotów, 99 proc. detalicznego rynku żywności opanowały obce firmy, które oczywiście faworyzują przetwórnie i rolników ze swoich krajów.
– Mimo tego, co pan powiedział, polscy rolnicy są największymi beneficjentami naszego wejścia do Unii.
– Tak było przez pierwsze lata, kiedy jeszcze zagraniczny kapitał nie złapał polskiego rolnika za gardło.
– Jesteście jedyną grupą zawodową, która regularnie bierze unijne dopłaty.
– Francuzi dostają prawie 400 euro do hektara, my 200 euro. Dla polskiego rolnika byłoby lepiej, gdyby nie było żadnych dopłat, niż zostało tak, jak jest. Biorąc dopłaty, jestem zobligowany do tego, że przez 5 lat nie zmienię profilu gospodarstwa. A co mają zrobić rolnicy, którzy specjalizują się w uprawie malin, która to produkcja w naszym kraju upada także z tego powodu, że nasz rząd dotuje ukraińskich rolników?
– Dotacja w wysokości 260 tys. zł może zagrozić polskim plantacjom malin?
– Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o symbol: polski rząd wspiera ukraińskich rolników kosztem własnych. Taki sygnał musi wzbudzić w Polsce uzasadniony niepokój. To rzeczywiście niewielkie pieniądze, ale prócz nich przekażemy Ukraińcom nasze know-how. To wielki kraj mający najlepsze ziemie w Europie, gdzie produkcja malin wzrasta w bardzo szybkim tempie i za kilka lat może wypchnąć nas z unijnego rynku.
– Z pana słów wynika, że rolnictwo w Polsce powinno być pępkiem świata.
– Powinno być i tak jest w Hiszpanii, we Francji, w Portugalii, Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, Kanadzie. Bezpieczeństwo żywnościowe państwa – tak jak bezpieczeństwo energetyczne – jest kwestią racji stanu i nie ma tu żadnej dyskusji. Kto tego nie rozumie – niech nie zajmuje się polityką ani gospodarką. Tymczasem Polska upodabnia się do Rosji i z eksportera żywności staje się coraz większym importerem. To powoduje, że coraz więcej młodych ludzi opuszcza wieś i gospodarstwa upadają. Może właśnie o to chodzi?
– Jednak powoli coś zaczyna się zmieniać. Za sprawą waszych protestów premier zmienia swój kalendarz. Organizuje spotkanie z rolnikami w stodole.
– (śmiech) Premier nie musi znać się na rolnictwie – od tego ma doradców, urzędników, ale oni, niestety, nie bardzo wiedzą, na czym polegają problemy polskiego rolnika. Najlepiej widać to na przykładzie tegorocznej wielkiej suszy. Tu nie trzeba żadnych ekstraprogramów, nie potrzeba wyważać otwartych drzwi. Wystarczy robić to, co robią Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Portugalczycy czy Grecy, gdzie klimat jest o wiele cieplejszy, a susze częstsze. Wystarczy pozwolić nam się ubezpieczyć od suszy. Ale PZU nas nie ubezpieczy. A przecież tę spółkę kontroluje Skarb Państwa, więc rząd może ją do tego zmusić, a za PZU pójdą inne, także zagraniczne firmy.
– Chciałby pan, żeby spółka giełdowa dokładała do tego interesu?
– Podobno polisy samochodowe też były nieopłacalne, ale branża ubezpieczeniowa jakoś sobie poradziła, bo inaczej państwo nie mogłoby funkcjonować.
– Może jednak rolnictwo jest bardziej skomplikowane, niż wynika z naszej rozmowy, gdyż od 1989 roku żadnemu rządowi nie udało się rozwiązać istotnych problemów tej gałęzi gospodarki.
– Mamy całą masę nierozwiązanych problemów: rosyjskie embargo, przetwórnie w rękach obcych firm, podobnie handel, brak kontroli na granicach, brak znakowania produktów (klient powinien wiedzieć, czy kupuje ziemniaki polskie, niemieckie czy brytyjskie, dlatego produkty lub ich opakowania powinny być oznakowane flagą kraju pochodzenia). Ale nikomu z rządzących nie chce się ich rozwiązać. Urzędnicy w Ministerstwie Rolnictwa nie zmienili się od wielu, wielu lat. Ci ludzie żyli spokojnie, realizując swoje własne interesy, dogadywali się z ministrami z każdej opcji, a my zakłóciliśmy ich spokój. Dlatego poprzedni minister Krzysztof Jurgiel powiedział do mnie, że on nie potrzebuje trybunów ludowych. A ja mu odpowiedziałem: ty nie potrzebujesz, ale ludzie potrzebują. Podczas naszych spotkań w ministerstwie w powietrzu latały butelki po wodzie mineralnej i bardzo mocne słowa, ale widać inaczej nie da się rozmawiać. Każda władza deprawuje. Tak jest teraz z PiS-em. Tak było z PSL-em, który moim zdaniem skompromitował się do granic możliwości. Jaka to partia chłopska, która swój elektorat chce budować w mieście, a na jej czele stoi lekarz? Z polskim rolnictwem jest jak z gonieniem przysłowiowego króliczka. Tym wszystkim decydentom od lat wydaje się, że jak królik zostanie złapany, to dla nich nie będzie miejsca. A tak wszyscy są zajęci: działacze, ministrowie, parlamentarzyści. Ale mnie gonienie króliczka nie interesuje.
– Jednak na razie nie dysponujecie zbyt wielką siłą.
– Tak też uważało wielu polityków rządzącego ugrupowania, których zaskoczyło, że w czasie żniw i zbioru owoców na manifestacji w Warszawie potrafiliśmy zgromadzić 5 tys. ludzi. A to dopiero początek.
– Media porównują pana do Andrzeja Leppera.
– Z Lepperem mam dwie wspólne cechy. Tak jak on jestem odważny i jestem rolnikiem, tyle że on miał kilkaset hektarów, a ja 13. Leppera próbowano bezwzględnie zniszczyć, bo przecież większość afer, w które był wplątany, wyglądała na prowokacje. Leppera można krytykować, ale z powodu tego, jaką przeszedł drogę i jak skończył (bo chyba nikt nie wierzy, że odebrał sobie życie), stał się legendą. O większości obecnych polityków, i to ze wszystkich opcji, już za kilka lat nikt nie będzie pamiętał, ale on nie da o sobie zapomnieć. – Myśli pan o polityce? – To, co robimy, jest polityką. – Unia Warzywno-Ziemniaczana to stowarzyszenie. Myślicie o przekształceniu się w związek zawodowy lub partię?
– Stowarzyszenie na pewno zostanie, gdyż stało się symbolem walki o polskie rolnictwo. 5 sierpnia w naszej remizie mamy zaplanowane zebranie ludzi z całej Polski, którzy chcą działać razem z nami. Przedstawimy tam projekt nowej, znacznie szerszej, inicjatywy o roboczej nazwie Agrounia. Chcemy w niej połączyć rolników, producentów, ekspertów i konsumentów. Myślimy o budowie struktur w całym kraju.
– Wtedy łatwiej wam będzie wpływać na decydentów?
– Patrząc na naszych polityków, wydaje się, że to syzyfowa praca. Przez wiele miesięcy tłumaczyliśmy im, że polskie służby państwowe nie kontrolują przywożonych do kraju płodów rolnych, a więc i nie karzą zagranicznych producentów. Coś się ruszyło, ktoś coś zrozumiał i wiceminister Jacek Bogucki napisał projekt ustawy, która jest procedowana w sejmowej komisji. Ale przed kilkoma dniami Bogucki przestał być wiceministrem. Może nowy minister Jan Ardanowski zwolnił go dlatego, że jako jeden z niewielu w tym resorcie wziął się do roboty?
– Gdy czytam o panu w gazetach i internecie, to w jednych publikacjach jest pan człowiekiem lewicy, w innych prawicy, co wydaje się zabawne.
– Najpierw zarzucano mi, że organizując spotkania w gminie, robię kampanię burmistrzowi (który wówczas należał do PiS-u). Gdy w Sieradzu rozrzuciliśmy kapustę pekińską, wyszedł do nas starosta, który jest z PSL-u. Zjadł naszą kapustę i pojawiły się komentarze, że robię kampanię PSL-owi. Potem przyjechał do nas poseł Robert Winnicki i natychmiast zaczęto mówić, że pomagam narodowcom. Na spotkaniach z nami pokazywał się też Piotr Rybak, który nawet starał się nam pomagać. Nie znałem go i nie wiedziałem, że to on spalił kukłę Żyda. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo ja bym czegoś takiego na pewno nie zrobił. Na naszej manifestacji był też podobno Jan Śpiewak popierany przez Partię Razem, kandydat w wyborach na prezydenta Warszawy. Tak więc widać, że każdy chce coś na nas ugrać, ale my nie wchodzimy w żadne układy, gdyż naszym głównym celem jest poprawa sytuacji zarówno polskiego rolnika, jak polskiego konsumenta.
– Cały czas jeździ pan po kraju. Bierze pan udział w spotkaniach, protestach. Kto w tym czasie opiekuje się gospodarstwem?
– Bardzo pomagają mi ojciec i brat, którzy mają swoje własne gospodarstwa. Tata, który jest człowiekiem surowym i obowiązkowym, powiedział mi, że jak już coś zacząłem, to muszę doprowadzić to do końca. Więc korzystając z pomocy rodziny, staram się tak robić. – Plany na najbliższą przyszłość? – Przygotowujemy się do wielkiej akcji protestacyjnej, która pokaże Polakom, kto w rzeczywistości rządzi naszym rynkiem żywności. Chcemy zablokować kilka strategicznych punktów w kraju i nie będzie to wiązało się z blokowaniem dróg.
– Gdy pańscy rówieśnicy używają życia, pan poświęca rodzinę i najlepsze lata na sprawy, które przysporzą panu stresu i wrogów. Warto?
– Polskie rolnictwo jest tak ważne dla egzystencji państwa, że ludzie za nie odpowiedzialni (urzędnicy, działacze, politycy) powinni być gotowi poświęcić tej sprawie wszystko – razem z życiem osobistym. – Rolnictwo albo śmierć? – Tak to widzę.