Koniec Polski pszenno-buraczanej?
Polskie życie publiczne staje się coraz bardziej brutalne, chamskie i prostackie. Winne są obie strony sporu politycznego, bo jedni inaczej nie potrafią, a drudzy inaczej nie mogą. W efekcie widzimy upadek, z którego wspólnie dźwigać się będziemy latami.
Zawstydzający stan obyczajów, którego jesteśmy świadkami, nie uchodzi uwadze Europy. – Jesteście jeszcze z nami? – płynie z Zachodu zastanawiające pytanie, które powinno wstrząsnąć Polakami, ale nie wstrząsa. Zdecydowana większość z nas żyje poza polityką i pozostaje obojętna na decyzje, które w życiu pojedynczego Polaka mogą skutkować po latach albo wcale. Żyjemy poza polityką w efekcie zrażenia się do ludzi, którzy w ciągu jednego pokolenia zrobili wiele – złego i dobrego – by wzorem społeczeństw zachodnich powstała grupa ludzi nieprzejmujących się kadrowymi dylematami Grzegorza Schetyny, zrąbanym kolanem prezesa, poczuciem niezmierzonej wartości Petru czy Trzaskowskiego. Większość Włochów nie ma zielonego pojęcia, który z kolei rząd rządzi, a zmieniają się tam one częściej, niż można sądzić po beztrosce, z jaką pędzą życie... Ale nie daj Boże, by ten lud pozbawić przywileju beztroski... Dotyczy to głównie młodych Polaków, którym spoceni goście w pogniecionych garniturach kłócący się co wieczór w studiach telewizyjnych są do życia kompletnie zbędni. Aliści zemsta wyborcza będzie okrutna, o czym przekonały się już AWS, SLD, Ruch Palikota, PO, PSL, a za chwilę doświadczy Nowoczesna. Potrzebna jedynie eksplozja, bo tylko ze społecznego gniewu powstają nowe ruchy i rodzą się liderzy, którzy oceaniczną falą tsunami zmyją każdą dobrą zmianę. Na razie zadowolonych i obojętnych jest więcej, ale myślcie o tym, panie i panowie z PiS, byście nie popełnili grzechu zaniechania swoich zapomnianych już poprzedników, gdy zaczną się wam po łbach roić sny o władzy przez dziesięciolecia.
Już mieliśmy kilka takich iskier, od których – zdawałoby się – coś się rozżarzy. Ile nadziei dla antagonistów PiS-u przyniosły podskakujące, ucieszne manifestacje KOD-u? Z jaką uwagą słuchano gościa z kitką, który niemrawo przekonywał lud, że udźwignie ciężar przywództwa, ale nie udźwignął. Pojawił się ruch Obywateli RP, który walecznie kontestował nabożeństwa smoleńskie, wymachując białymi różami, symbolami nienawiści (sic!). Obywatele zaistnieli, dalej istnieją, ale nie mają potencjału, by wykrzesać iskrę, od której rozbłyśnie płomień. Gdzieś czerniły się policzone tłumy kobiet, których ponoć przeraził się Kaczyń- ski, ale mimo swej płodności nie spłodziły żadnego lidera. Może jednak warto zakazać aborcji? Zamiast trzepać jęzorami, mogły nam czarne panie urodzić wyczekiwanego przywódcę... Te hałaśliwe tylko momentami ruchy obywatelskie powstały jednak li tylko z intelektualnej kalkulacji i niezgody na styl, jaki zarządził PiS. Styl pszenno-buraczany, przaśny, tradycjonalistyczny, archaiczny.
Tymczasem rewolucja zawsze rodzi się z gniewu, a ten z poczucia niesprawiedliwości. Było kwestią czasu, by pojawił się Michał Kołodziejczak. Trzydziestolatek, plantator, producent żywności. Wkurwiony, podobnie jak rosnąca geometrycznie liczba ludzi stojących z nim. Uosabiają współczesną polską wieś, która dzięki Unii Europejskiej wykonała cywilizacyjny skok o stulecie i dzięki wrodzonej przedsiębiorczości da sobie radę, jeśli tylko państwo nie będzie przeszkadzać. PiS nie do końca problem wsi czuje, choć wie, że bez wsi przegra każde wybory. To z tego powodu odesłano do prac polowych ministra Jurgiela, męża stanu o urodzie mężczyzny, który wypadł z pociągu. To Jurgielowy bezwład przyczynił się do problemów Kołodziejczaka i innych. Brak uwagi państwa rozregulował rynek i polskim plantatorom produkcja się nie opłaca. Nie mają za co żyć! To z tej krzywdy budzi się gniew i charyzmatyczny producent, nie bacząc na rozkładające się truchło PSL-u, staje do boju. Pozycji lidera nie weryfikował wy- dzą na tym śpiewacy wszystkich pokoleń. Starych się nie szanuje i wypycha na głodowe emerytury, młodych zastępuje nie zawsze lepszymi przybyszami z zagranicy, a dla debiutującej młodzieży nie ma pieniędzy na etaty, promocje i tworzenie rynku pracy poprzez koncerty, nagrania, programy telewizyjne i festiwale.
Wracajmy do Patarouvy, czyli Damy pikowej na festiwalu w Savonlinnie. Przy pulpicie dyrygenckim stanął Alexander Vedernikov z moskiewskiego Bolszoj, a przy pulpicie reżyserskim – Jere Erkkilä, wybitny i na szczęście pozbawiony chorych ambicji inscenizacyjnych autor całokształtu scenicznego przedstawienia.
Wspaniałą Lisą była Irina Churilowa, księciem Jeleckim – Konstantin Shushakow, obdarzony idealnym głosem do tej partii, przywodzącym wspomnienie śpiewu Dmitrija Chworostowskiego, niedawno przedwcześnie zmarłego rosyjskiego barytona. Niestety, młodzieńcza uroda Shushakowa (coś w rodzaju cherubina) stała w opozycji do warunków scenicznych, jakie kojarzymy z zakochanym w Lisie rosyjskim kniaziem. Hermana wspaniale zaśpiewał i zagrał wybitny ukraiński tenor dramatyczny Misha Didyk, często słuchany i oglądany w Neapolu, Monachium, Wiedniu, Zurychu, Amsterdamie i Monte Carlo.
Tytułową Patarouvę wykonała Elena Zaremba, pięknie brzmiący mezzosopran, ale dla mnie zbyt młoda i zbyt urodziwa jak borami i strukturami. To nie ten etap; rozesłał wici i stanęły przy nim tysiące skrzywdzonych, którym dotąd polityka zdawała się fanaberią miastowych. Tak objawiła się Polsce unia warzywno-ziemniaczana zagrażająca już unii pszenno-buraczanej. Dowiedli tego politycy z tzw. planktonu, już obecni pośród plantatorów. Plankton nie ma żadnego potencjału, ale doskonale czuje, kto potencjał ma.
Polska to jest dziwny kraj dziwnych ludzi... Piszę to z odwagą szaleńca, bo dzięki Izraelczykom i Amerykanom nie ma już na mnie paragrafu. O naszym narodzie można już pisać wszystko! Sejm będący emanacją społeczeństwa obywatelskiego stał się ogrodzonym płotami i kordonami policji symbolem odchodzenia od otwartości i demokracji. Żeby wejść do środka, trzeba być fizycznie pełnosprawnym, do tego mieć zaświadczenie z parafii albo biura PiS, ewentualnie jakiejś przystawki. Niemniej niektórzy obywatele są tak zdeterminowani, by na własne oczy oglądać najsławniejsze osobniki żerujące w Sejmie dzięki naszym podatkom, że decydują się przekraczać kordony w bagażnikach poselskich aut. Potem kraj się dziwi, że mundurowi kontrolują poselskie pojazdy – skrupulatnie jak enerdowcy na granicy. Kto wie, kogo posłowie przemycą dziś? Może plantatora malin? Może znajdą pytona? henryk.martenka@angora.com.pl na starą hrabinę. Zastanawia mnie zbieżność jej nazwiska z Czesławem Zarembą, świetnym ongiś polskim barytonem, urodzonym w Ustrzykach (1881), zmarłym w Krakowie (1958), wychowankiem lwowskiej szkoły Walerego Wysockiego, po latach kariery (również na scenach rosyjskich) dyrektorem teatrów we Lwowie i w Warszawie, profesorem śpiewu w Krakowie i mężem Anieli Szlemińskiej, zjawiskowego sopranu lirycznego, o czym mało kto pamięta, a ja raz ją słyszałem i zapamiętałem z dzieciństwa.
Zachęcony przez dyrekcję Grand Touru po spektaklu poszedłem za kulisy, aby spytać, czy Elena Zaremba nie jest aby daleką wnuczką polskiego barytona. Niestety, nie zostałem wpuszczony, co uprzejmie, ale stanowczo wyjaśniono mi w języku fińskim, z czego nie zrozumiałem ani słowa.
Przedmiotem osobnej, odniesionej w Savonlinnie satysfakcji było wspominanie tu występów Teatru Wielkiego w Łodzi w roku 1972. Zaprezentowali Rigoletto, Wieczór baletów polskich i Tragedyję, albo rzecz o Janie i Herodzie. Dyrektorzy festiwalu opowiadali mi, że sukcesy łódzkich spektakli przyczyniły się do uratowania upadającej wtedy finansowo operowej Savonlinny.
Ciekawe, jak na afiszach po fińsku brzmiała nasza Tragedyja, skoro na Damę pikową mówią Patarouva.