Sprawiedliwość po latach
Dwudziestu dwóch lat i rozwoju techniki kryminalistycznej potrzebowali warszawscy policjanci, aby rozwikłać jedno z najbardziej tajemniczych zabójstw w stolicy. Ukraiński gangster, uznawany za jednego z najgroźniejszych złodziei w Europie Wschodniej, prze
Dożywocie – taka kara grozi 55-letniemu obywatelowi Ukrainy Rostyslavovi S. W poniedziałek, 2 lipca, mężczyzna wyszedł z mieszkania w Łodzi, które wynajmował, i spokojnym krokiem podążył w stronę pobliskiego przystanku tramwajowego. Nie zwrócił uwagi na dwóch postawnych mężczyzn, którzy podeszli do niego, chwycili za ramiona, wykręcili ręce i natychmiast skuli je kajdankami. Oznajmili mu, że jest zatrzymany pod zarzutem zabójstwa, wepchnęli do samochodu i przewieźli na ulicę Malczewskiego. Tam Ukrainiec spędził noc, następnego dnia został dowieziony na ulicę Wiktorską do siedziby Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów. Tam usłyszał zarzut zabójstwa. Podejrzany nie przyznał się do popełnienia zarzuconego mu przestępstwa i złożył wyjaśnienia, w których wykluczył swój związek ze sprawą – mówi Magdalena Sowa z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Relacja S. nie przekonała jednak prokuratora prowadzącego sprawę. Skierowano wniosek do Sądu Rejonowego dla WarszawyMokotów o tymczasowe aresztowanie podejrzanego na okres 3 miesięcy – mówi prokurator Sowa. – Postanowieniem z dnia 4 lipca 2018 roku sąd uwzględnił wniosek prokuratora.
Zwłoki na Ursynowie
7 lipca 1996 roku, około południa, oficer dyżurny Komendy Stołecznej Policji odebrał alarmujący telefon. Lokator osiedla na warszawskim Ursynowie powiedział, że drzwi do sąsiedniego mieszkania noszą ślady włamania, a z wnętrza wydobywa się dziwny zapach, typowy dla rozkładających się zwłok. Kilka minut później na miejscu zjawili się policjanci. Właściciel mieszkania zginął od ciosów zadawanych nożem i tępym narzędziem. W mieszkaniu zabezpieczono ślady krwi, DNA i odciski palców. W następnych dniach technicy poddali daktyloskopii krewnych zamordowanego mężczyzny. Kolejne linie papilarne systematycznie wykluczano. W końcu technikom pozostały jedne odciski, które należały do nieustalonej osoby. Były bardzo wyraźne, co wskazywało, że pozostawiono je krótko przed zbrodnią. Niestety, nie było wiadomo do kogo należą. Nie udało się również odpowiedzieć na pytanie, kto zostawił na miejscu zbrodni ślady biologiczne. W styczniu 1997 roku warszawska prokuratura umorzyła śledztwo z powodu – jak czytamy w uzasadnieniu – „niewykrycia sprawcy”. Zbrodnia wydawała się tym bardziej tajemnicza, że brakowało motywu. Ani rodzina, ani krewni, ani znajomi zamordowanego mężczyzny nie byli w stanie powiedzieć, kto i dlaczego mógłby chcieć go zabić.
Po nitce do kłębka
O śmierć 50-letniego mieszkańca Ursynowa policjanci pytali m.in. informatorów policyjnych w grupach przestępczych zatrzymywanych warszawskich chuliganów. Funkcjonariusze wytypowali kilka osób, które mogły coś wiedzieć o zabójstwie, i objęli je inwigilacją. Niestety, i to nie pomogło. Przez lata nie pojawiła się żadna informacja, która mogłaby naprowadzić na ślad zabójcy.
Pod koniec lat 90. Warszawę i jej przedmieścia zalała fala włamań i rozbojów. Drobni przestępcy atakowali bogatsze wille, sklepy i hurtownie, aby kraść cenne towary – głównie pieniądze, kosztowności, alkohol, drogi sprzęt RTV i AGD. Latem 1997 roku doszło do napadu rabunkowego w południowej części Warszawy. Policja uzyskała precyzyjny materiał dowodowy dzięki temu, że właściciel hurtowni zainstalował monitoring. Kamera nagrała twarze włamywaczy. Trzech z nich znali policjanci, czwartym okazał się 24-letni obywatel Ukrainy – Rostyslav K. Zidentyfikował go jeden ze złodziei, aby dzięki temu uzyskać niższy wymiar kary. Okazało się, że K. brał udział w wielu innych włamaniach i napadach rabunkowych. Potwierdziły to odciski palców znalezione w miejscu zbrodni. K. trafił do aresztu. Prokurator zażądał dla niego 8 lat więzienia, sąd zasądził 7,5 roku. Gdy był już za kratkami, warszawscy policjanci nadal prowadzili czynności, aby wykryć sprawcę zabójstwa z Ursynowa. Koledzy Rostyslava, z którymi dokonywał włamań, nic nie powiedzieli, bo nie wiedzieli. Jego samego nikt o to nie pytał. Policjanci nie spodziewali się, że Ukrainiec może coś wiedzieć.
Nadeszła jesień 2001 roku. Adwokat Rostyslava K. złożył do sądu wniosek o wcześniejsze zwolnienie swojego klienta. Argumentował, że ukraiński włamywacz odsiedział 4,5 roku, czyli większość orzeczonej kary, podjął próbę resocjalizacji, a w więzieniu zachowywał się wzorowo. Zdaniem mecenasa zaistniała tzw. pozytywna prognoza kryminalistyczna – czyli wysokie prawdopodobieństwo, że K. nie wróci już na drogę przestępczą. Warszawski sąd podzielił te argumenty i warunkowo zwolnił Rostyslava K. z odbywania reszty kary. Jednak musiało minąć jeszcze wiele dni, zanim za K. zamknęły się bramy więzienne. K. nie został wypuszczony na wolność. Przeniesiono go do aresztu deportacyjnego i później wydalono z Polski. Wszystko przez to, że w czasie popełniania przestępstw przebywał w naszym kraju nielegalnie. Prawo nakazywało więc odesłać go do kraju pochodzenia. K. miał powody cieszyć się z tej decyzji, bo organy ścigania mogły w każdej chwili upomnieć się o niego i sprawdzić, czy nie brał udziału w innych włamaniach i rozbojach. O zabójstwo wówczas nikt go jeszcze nie podejrzewał.
Wyścig z policją
W swoich ojczystych stronach, przestępca postanowił zacząć nowe życie od... zmiany nazwiska. Dopełnił formalności i wkrótce z Rostyslava K. zmienił się w Rostyslava S. Na podstawie nowego paszportu nikt nie mógł się dowiedzieć, że S. to człowiek z kryminalną przeszłością. Na Ukrainie, borykającej się z chaosem wewnętrznym i gospodarczym, administracja państwowa korzystała jeszcze ze starych baz ewidencji ludności. Inne kraje nie dysponowały możliwościami weryfikacji tożsamości obywateli Ukrainy. Rostyslav K. – wyrzucony z Polski kryminalista skazany za włamania i kradzieże – był w naszym kraju osobą niepożądaną, ale Rostyslav S. mógł wjechać bez żadnego problemu. Posługując się nowym paszportem na nowe nazwisko, wjechał ponownie do Polski, choć pod starym nazwiskiem widniał na liście osób, którym zakazano wjazdu. Kursował więc między Polską a Ukrainą, imając się różnej pracy i różnych źródeł dochodów. Nie zawsze legalnych.
W 2004 roku polska policja zaczęła korzystać z systemu AFIS. To ogromna komputerowa baza danych zawierająca odciski palców i umożliwiająca ich porównywanie. Gdy tylko nowoczesny system został uruchomiony, policjanci z całej Polski zaczęli wysyłać folie z liniami papilarnymi z miejsc niewykrytych zbrodni. Baza systematycznie powiększała się o odciski palców zabezpieczane od połowy lat 70. Były przypadki, że analizy porównawcze wykazywały, iż odciski palców znalezione w kilku miejscach przestępstw są te same, co zawężało krąg podejrzanych.
Do rutynowego sprawdzenia w bazie AFIS policjanci wysłali również folie z liniami papilarnymi zabezpieczonymi w lipcu 1996 roku w mieszkaniu na Ursynowie. I tu nastąpił przełom. System pokazał, że są to te same odciski palców, które zabezpieczano później na miejscach włamań w Warszawie, i które należały do Rostyslawa K. Wynikało z tego, że to właśnie K. jest prawdopodobnym mordercą z Ursynowa. Już wtedy można byłoby mu postawić zarzut zabójstwa, gdyby nie to, że – według oficjalnych danych – deportowano go z Polski i ślad po nim zaginął.
Prokurator zlecił ponadto ekspertyzę biologiczną dotyczącą śladów zabezpieczonych feralnego ranka w mieszkaniu na Ursynowie. Technicy wyodrębnili profil mężczyzny, który miał zostać porównany z profilem przyszłego podejrzanego. W międzyczasie zwrócono się do strony ukraińskiej z prośbą o wskazanie danych Rostyslava K. Musiało minąć wiele miesięcy, nim przyszła odpowiedź, że Rostyslav K. nazywa się teraz Rostyslav S. Straż Graniczna szybko ustaliła, że ten ostatni regularnie przekraczał granicę, po raz ostatni wjechał do Polski w grudniu 2017 roku przez przejście graniczne w Hrebennem.
Nie pozostało więc nic innego, jak znaleźć go w Polsce i zatrzymać. Nie było to trudne zadanie, bo S. kupił telefon komórkowy i zarejestrował go na swoje nazwisko. Podał też swój polski adres – w Łodzi, w bloku przy ulicy Pabianickiej. Policjanci zajmujący się sprawą pojechali tam i rozpoczęli obserwację. Mężczyzna wyszedł z bloku i skierował się na przystanek tramwajowy. Tam dopadli go funkcjonariusze. Dwa dni później sąd zdecydował o tymczasowym aresztowaniu S. Podejrzanemu grozi kara dożywotniego pozbawienia wolności – mówi prokurator Magdalena Sowa. Ze śledztwa wynika, że S. poznał swoją ofiarę kilka godzin wcześniej. Motyw zbrodni pozostaje więc zagadką.