Koncert pełen niespodzianek
Stadion Śląski w Chorzowie prawie na cztery godziny zapłonął rockową energią. Tak długo grał tam bez żadnej przerwy zespół Guns N’ Roses. Artyści rzadko tyle czasu spędzają na scenie. Do wyjątków należy Bruce Springsteen. Zdarzało się, że ten piosenkarz – autor albumu „Born in the USA” – śpiewał jednego wieczoru ponad cztery godziny. Inni artyści są pod tym względem zwykle daleko za nim. Tymczasem Guns N’ Roses w Chorzowie pokazali, że też prawie tak samo długo potrafią. Zagrali 33 utwory! Mimo tak bogatego repertuaru, nie wyglądali na zmęczonych, wykazując się instrumentalną wirtuozerią i świetnie się bawiąc.
Obecna trasa zespołu nosi tytuł „Not in This Lifetime”, czyli „Nie w tym życiu”. Tak bowiem odpowiedział Axl Rose, jego wokalista, kiedy parę lat temu zapytano go o możliwość wznowienia działalności zespołu w starym składzie. Żeby zrozumieć przyczynę takiej właśnie reakcji, trzeba sięgnąć do historii zespołu.
Guns N’ Roses zadebiutowali w 1985 roku w Los Angeles i zdobyli serca sympatyków rocka przebojowym albumem „Appetite For Destruction” (1987). Krążek zawierał hity „Welcome to the Jungle”, „Paradise City” i „Sweet Child O’ Mine”. Oprócz wokalisty amerykańską formację tworzyli wówczas: Slash (gitara), Duff McKagan (bas), Izzy Stradlin (gitara) i Steven Adler (perkusja). Muzycy wskrzesili klasyczne rockowe brzmienie, które w latach 80. ubiegłego wieku wypierane było przez syntezatorowy pop. Dzięki utworom grupy i rozwiązłemu stylowi bycia jej członków odżyła rockowa – twórczo dekadencka – muzyczna atmosfera znana z początku lat 60., kiedy opinię publiczną bulwersowały ekscesy Stonesów i członków grupy The Who.
Guns N’ Roses wydali tylko sześć albumów studyjnych, ale zapewniły one zespołowi światową popularność, osiągając nakład ponad 100 milionów egzemplarzy.
Mimo licznych sukcesów pomyślna współpraca członków grupy trwała tylko do 1996 roku. Wtedy Slash zrezygnował ze współpracy. To samo zrobili inni muzycy. Pozostał w zespole jedynie Axl Rose, który koncertował z różnymi instrumentalistami, a w 2008 roku wydał pod szyldem Guns N’ Roses krążek „Chinese Democracy”. Jest to jak dotąd ostatni album grupy, zarazem najdroższy w historii fonografii. Koszt sesji i produkcji nagrań wyniósł blisko 13 milionów dolarów.
Nie tylko Axl Rose uważał wtedy, że grupa już nigdy się nie odrodzi w dawnym składzie. Podobnego zdania był Slash. „Nikt z byłych członków zespołu nie chce ponownie razem pracować – powiedział gitarzysta. – Chyba nie ma takiej ceny, za którą moglibyśmy znowu być razem”.
Ktoś jednak musiał zaproponować odpowiednią kwotę, bo Rose, Slash i Duff McKagan byli razem na Stadionie Śląskim. Tournée „Not in This Lifetime” do stycznia tego roku zarobiło 475 milionów dolarów brutto (dane magazynu „Billboard”) i zajmuje czwarte miejsce wśród najbardziej dochodowych tras wszech czasów. Więcej do tej pory zarobiły jedynie koncertowe maratony grup U2 („360° Tour” – 736 mln dol.), The Rolling Stones („A Bigger Bang” – 558 mln dol.) i Coldplay („A Head Full of Dreams Tour” – 523 mln dol.).
W Chorzowie muzycy zaprezentowali się już nie jako niegrzeczni rockmani, przywołujący dawne buń- czuczne czasy gatunku, z którymi byli na początku kariery kojarzeni, ale jako doświadczeni, wytrawni muzycy, zarazem spektakularni showmani.
Axl Rose nie wyglądał może już tak młodzieńczo, jak w pierwszych latach działalności zespołu. Jego twarz spoważniała i przybyło mu parę kilogramów, za to w roli wokalisty (niskie i wysokie tony, melodyjne wrzaski itp.) sprawdzał się perfekcyjnie. Nie gorzej radził sobie jako doświadczony frontman, który potrafi przyciągnąć uwagę publiczności. Co rusz był w innym miejscu na scenie, pokonując w szybkim tempie po kilkanaście metrów, i to wiele razy, nierzadko w typowy dla siebie sposób, czyli podskakując na jednej nodze ze statywem od mikrofonu w dłoniach. Na kwadrans zasiadł przy fortepianie, aby najpierw zagrać instrumentalny motyw z przeboju Erica Claptona „Layla”, a później przejść do utworu „November Rain” z repertuaru Gunsów. Zadbał też o wizualną stronę widowiska, często przebierając się i zmieniając kapelusze. Kiedy śpiewał „Knockin’ On Heaven’s Door” Boba Dylana, miał na sobie kowbojską kamizelkę i odpowiednie do niej nakrycie głowy.
Dzień przed Gunsami w Warszawie wystąpili The Rolling Stones. Angielska – ponad dekadę starsza – kapela zachwyciła profesjonalizmem i estradowym wyczuciem, ale jej występ był przewidywalny. Tymczasem amerykańscy goście Chorzowa byli nie tylko fantastycznie przygotowani i błyszczeli talentem, ale też często zaskakiwali publiczność, i to pod paroma względami. Już sama długość koncertu mogła wprawić widzów w osłupienie, ale nie tylko ona otworzyła fanom szeroko oczy. Trudno było nie zachwycić się gitarowymi popisami Slasha, który błyszczał zwłaszcza w drugiej części koncertu. Swoje pięć minut w blasku reflektorów miał też trzeci z oryginalnych członków Guns N’ Roses, Duff McKagan, racząc publiczność efektownymi partiami na basie.
Nie tylko wirtuozeria muzyków budziła podziw. Wrażenie robił również dobór repertuaru. Slash i drugi gitarzysta, Richard Fortus, w duecie zagrali „Wish You Were Here” z katalogu grupy Pink Floyd. Niejeden widz miał uśmiech na twarzy, kiedy po solówce Slasha pojawił się w programie temat „Speak Softly Love”, znany z filmu „Ojciec chrzestny”. Nie zabrakło przeboju „Live And Let Die” grupy Wings z ekranowych przygód Jamesa Bonda, a dla sympatyków country pojawił się megahit w tym stylu, zatytułowany „Wichita Lineman”.
Niespodzianką finału koncertu było pięć utworów na bis. Znalazła się wśród nich kompozycja „Patience”, do której teledysk we wczesnych latach działalności grupy często gościł w programie telewizyjnej stacji MTV.
Wizytę Guns N’ Roses w Chorzowie można śmiało zaliczyć do najatrakcyjniejszych punktów tegorocznego koncertowego sezonu, obok występu Stonesów na Narodowym i estradowego show w wykonaniu The Hollywood Vampires na Torwarze.