W cieniu Pięknej Góry Wietnam
W centrum Sajgonu, gdzie przed 40 laty toczył się jeden z najkrwawszych konfliktów zbrojnych w Azji, widzę Wietnam kolorowy, wesoły, egzotyczny. Nie potrafię się jeszcze przystosować do otaczającego ze wszystkich stron olbrzymiego miasta, które od imienia wodza Komunistycznej Partii Indochin i prezydenta Demokratycznej Republiki Wietnamu otrzymało nazwę Ho Chi Minh.
Znaleźć się w ruchu ulicznym to prawdziwe wyzwanie. W jego objęcia wpada cudzoziemiec i nie poradzi sobie na drodze, ulicy czy chodniku, dopóki nie przyjmie wietnamskiego myślenia. Każdy na drodze jest najważniejszy i każdy musi uważać. Ulicami 8-milionowego Sajgonu w dzień i w nocy przewalają się setki tysięcy pojazdów: samochodów, autobusów, busików, motocykli, skuterów i rowerów. Suną przez ulice niczym górska lawina bez składu i ładu. Kierunek ruchu, światła, przejścia dla pieszych? To tylko sugestie, których nikt, absolutnie nikt, nie przestrzega. Przed ewentualnym zagrożeniem ostrzegają klaksony. Chodniki, jak sama nazwa wskazuje, służą do... a właściwie dla skuterów i motorów jako parkingi. Na nich, o ile jest skrawek wolnego miejsca, koncentruje się życie handlowe i towarzyskie.
Obecnie centrum Ho Chi Minh staje się wielką azjatycką metropolią. Na 258 metrów wybija się w niebo Bitexco Financial Tower – drugi co do wielkości budynek Wietnamu. Wysoki, bo ma oznajmić światu, że w tym kraju minęła epoka ortodoksyjnej komuny. Przemawiają za tym także pełne zieleni nowoczesne ulice i eleganckie sklepy oferujące towary znanych zachodnich marek.
Wieje wielkim światem,
ale także można uciec do przeszłości. Okres dawnych Indochin wyczuwa się i widzi choćby na Poczcie Głównej. Budynek długi, rozległy. Jego stalową konstrukcję zaprojektował Gustaw Eiffel, twórca słynnej paryskiej wieży. W Sajgonie bardzo łatwo przenieść się wyobraźnią do Paryża. Nic w tym dziwnego, bo część budynków została wzniesiona na wzór francuski albo przez samych Francuzów, np. poczta, hala targowa, hotel Continental Sajgon, katedra Notre Dame. Podobnie jak w katedrze paryskiej, dwie bliźniacze wieże strzelają w niebo na 58 metrów. Sajgon to prawie Paryż, z mocnym naciskiem na słowo „prawie”, bo Sajgon pachnie inaczej. Gorący klimat miksuje różnorodne zapachy. Czuje się je niemal tak, jak burzliwą przeszłość miasta. Przypomina o niej chociażby dawny Pałac Prezydencki, zwany Pałacem Zjednoczenia. W ogrodzie stoją dwa czołgi, które w 1975 roku sforsowały żelazną bramę pałacu, umożliwiając szturm na siedzibę rządu.
Le Duan – reprezentacyjna ulica Sajgonu. To właśnie przy niej mieściło się do 1998 roku ogromne gma- szysko dawnej ambasady amerykańskiej. Ewakuacja z jej terenu żołnierzy i urzędników południowowietnamskiego reżimu obrosła w legendy. W obliczu zbliżających się do stolicy wojsk Wietnamu Północnego dla ludzi związanych z rządem południowowietnamskim armią amerykańską ewakuacja miała oznaczać ocalenie. Otrzymali specjalne instrukcje z określonymi miejscami, gdzie mają się zebrać. Sygnałem było podane przez amerykańskie radio hasło: Temperatura w Sajgonie to 112 stopni i rośnie. Po tym komunikacie piosenka: I dreaming of the White Christmas. W klinczu znalazło się kilka tysięcy ludzi. W czasie 19-godzinnej operacji lotnictwo amerykańskie ewakuowało 1373 obywateli USA, 5595 Wietnamczyków, w tym 2 tys. z parku i dachu ambasady. Dziś tamta ewakuacja w Sajgonie różnie jest postrzegana. Jedni traktują ją jako symbol fiaska amerykańskiej polityki w południowo-wschodniej Azji, jeszcze inni jako brawurową operację wojskową. A wielu chce o tym jak najszybciej zapomnieć.
Azjatycka tradycja sprawiła, że podejście Wietnamczyków do religii jest bardzo tolerancyjne. Przykładem tego może być położona w Tag Ninh, zaledwie 100 kilometrów od Ho Chi Minh, świątynia Cao Dai. To właśnie tu jest światowa stolica kaodaizmu, monoteistycznej religii wietnamskiej, łączącej chiński buddyzm, taoizm, konfucjanizm, chrześcijaństwo, a także islam i judaizm. W samym centrum świątyni widać wielki niebieski glob, zwany Boskim Okiem, i ołtarz z sylwetkami założycieli pięciu najważniejszych religii świata – Mahometa, Jezusa, Buddy, Laozi i Konfucjusza. Sklepienie niebieskie, pomarańczowożółte ściany, bogato zdobione filary sprawiają, że wyznawcy siedzący równiuteńko w kucki wzdłuż sali tworzą kolorowy, symetryczny pejzaż. Strażnicy czujnie strzegą galerii, by broń Boże nikt się do Oka nie odwrócił tyłem. Intencje modlitw? – Najczęściej modlimy się o pokój – usłyszałem.
To dobra intencja, zwłaszcza w kraju tak doświadczonym wieloletnią wojną. O jej niezabliźnionych ranach przypominają
tunele Cu Chi.
Kiedy kraj był bombardowany, bo Amerykanie przyjęli taktykę „spalonej ziemi”, właśnie pod nią znajdowały się magazyny broni, amunicji, magazyny z żywnością, kuchnie polowe i szpitale. Stworzono system podziemnych, wąziutkich chodników umożliwiających nie tylko bezpośrednią komunikację i transport, ale i szybki atak. Przeciętny mężczyzna średniego wzrostu o wadze 75 kg ma problem, by w tych tunelach się przemieszczać. Przyświecam sobie telefonem komórkowym, ale... się zaczopowałem. Nie mogę ruszyć ani w jedną, ani w drugą stronę. W końcu udaje mi się wydostać z labiryntu. Przewodnik mnie pociesza: specjalnie dla turystów tunele zostały poszerzone.
Na frontowej ścianie małej restauracji wielkich rozmiarów fotografia prezydenta Wietnamu z właścicielką lokalu. Uśmiecha się, eksponując swój zielony mundur udekorowany medalami. „Madame” to znana kombatantka, weteranka wojny wietnamskiej. Jako kilkunastoletnia dziewczyna dołączyła do oddziału Wietkongu. Przez wiele lat nie tylko walczyła z wrogiem, ale także w podziemnych tunelach prowadziła kuchnię polową. A że gotowała dobrze, to po wojnie pozwolono jej, by prowadziła restaurację. Spoglądam to na jej portret, to na oryginał. Na pewno teraz nie zmieściłaby się w tunelu. Ma też jedno zdjęcie dość wyjątkowe – portret na tle flagi narodowej. Jest na nim wszystko: pochód wietnamskich czołgów, atak amerykańskich helikopterów i superforteca B 52 zrzucająca bomby. I ona – weteranka.
Jak to dobrze, że Wietnamczycy po swojej stronie mają smoka. W obronie granic – jak głosi legenda – właśnie smok został zesłany przez bogów. Potężne smoczysko z wielką determinacją atakowało wroga, plując jadem i klejnotami. Jad robił swoje, a klejnoty zmieniały się w wapienne, najeżone, wystające z wody wyspy, by najeźdźca nie mógł dotrzeć do lądu. Dlatego nazwa zatoki Ha Long oznacza „miejsce zejścia smoka do morza”. Nachylam się nad naszą panią kapitan, sterującą sajpanem między wystającymi z wody skałami i próbuję się dowiedzieć, którą z wysp Ho Chi Minh podarował radzieckiemu kosmonaucie Hermanowi Titowowi z Wostoka 2. Ale dziewczyna nie zna angielskiego, wie tylko, kim jest „wujek Ho”. A ten drugi? Nieważne – pocieszam ją, żartując.
W Hanoi świątyń i pagód jest wiele: naliczono, że ponad 180, ale największa i najpiękniejsza jest Świątynia Literatury. W 1070 roku na pomysł jej budowy wpadł władca Ly Thang Tong, który chciał uczcić Konfucjusza, jego uczniów, a także następców. Początkowo w zajęciach uczestniczyli synowie lokalnej szlachty, później stała się bardziej dostępna dla społeczeństwa. Na początku XX wieku uczelnię zamknięto. W 1904 roku powołano Uniwersytet Indochin. Od śmierci Ho Chi Minha minęło prawie półwiecze, ale kult wodza nadal żyje. Uporządkowana kolejka przykładnie przesuwa się w kierunku Mauzoleum Ho Chi Minha. Im bliżej obiektu, tym więcej policji i wojska. – Nasz wielki wódz, ojciec narodu, nigdy się nie pysznił, był człowiekiem bardzo skromnym. Mieszkał w normalnym, tradycyjnym domku. W pałacu przyjmował tylko delegacje zagraniczne. Wódz narodu według opisu przewodniczki był wyjątkowo skromny, wręcz ascetyczny. Nie liczę,