Moje życie wypełnia teatr
Aktor Grzegorz Wolf rzadziej pojawia się na ekranie
się z Krawczyka, zainteresował mnie zespół Sex Pistols. Ostatecznie wylądowałem na scenie teatralnej.
W szkole mieli trochę zajęć teatralnych; wyjeżdżali też na obozy. I wtedy poczuł, że to mu się podoba. – Już wiedziałem, że chcę studiować aktorstwo.
Wybrał uczelnię w stolicy Dolnego Śląska. Wydział Aktorski PWST w Krakowie, filię we Wrocławiu.
Niestety, za pierwszym razem się nie dostał. Poszedł więc do Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Po roku znowu próbował. Tym razem także do Warszawy. – Przeszedłem nawet pierwszy etap na uczelni w stolicy, ale uznałem, że skoncentruję się na egzaminie we Wrocławiu. Dzięki temu trafiłem do najbardziej rockandrollowej szkoły teatralnej w kraju.
Był to czas wielu zmian w Polsce, nowych nurtów i nowych artystów. Lata 1990 – 1994. – W Gdańsku powstało Radio Arnet, gdzie brylował Jarek Janiszewski, artystycznie dojrzewał młody Tymon Tymański, a w TVP Gdańsk powstał legendarny już program „Lalamido”. Chodziłem na koncerty, budowałem swoją świadomość. Prowadziłem rockandrollowe życie, choć uczelnia była na pierwszym miejscu. Fajny okres.
Zadebiutował wówczas na scenie wrocławskiego Teatru Współczesnego. Mimo dobrych wspomnień, cieszył się jednak, że po studiach stamtąd uciekł. – Bo szkołę należy ukończyć i zapomnieć. Robić swoje. Do współpracy w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu zaprosił mnie Krzysztof Warlikowski, który reżyserował moje przedstawienie dyplomowe we Wrocławiu. Występowałem na tej scenie przez dwa sezony.
Dużo się nauczyłem. Przede wszystkim dzięki Krystynie Meissner dowiedziałem się, że próba jest teraz i teraz trzeba próbować. Nie jutro, nie za tydzień. Teraz jest twój czas i miejsce.
Odszedł, gdyż – jak to określa – było tam dla niego za mało miejsca. – Za małe miasto. Nie dla mnie. Fajne, ale krótkie. Ja muszę mieć przestrzeń.
Potem doświadczył kolejnego paradoksu. – Pojechałem do Łodzi podpisać umowę z Jackiem Chmielnikiem, dyrektorem Teatru Nowego. I to był najkrótszy mój etat w życiu. Trwał bowiem tydzień. Dowiedziałem się, że dyrektor „Chmiel” został odwołany, a teatr zamknięty do remontu. I znalazłem się w Teatrze Powszechnym, który przyjął „rozbitków” z Nowego. To był rodzaj swoistej przechowalni; wytrwałem tam przez rok.
Kiedy odszedł, został bezrobotnym. – Miałem propozycję z Teatru w Szczecinie, później także z Nowego, już po remoncie, ale sytuacja rodzinna sprawiła, że postanowiłem być w Trójmieście. Żona, też aktorka, która występowała w Teatrze Wybrzeże, urodziła nam bowiem córkę.
I wtedy pojawiła się oferta współpracy z Teatrem Miejskim w Gdyni. – Przez dwa sezony występowałem jako wolny strzelec. Zadebiutował w anonimowej, średniowiecznej farsie „Mistrz Piotr Pathelin” w reżyserii Edwarda Wojtaszka. Zagrał postać pasterza. – To była kompletna, jednoznaczna, dowcipna rola.
Po dwóch latach współpracy Julia Wernio zaproponowała mu etat. I tak został członkiem zespołu Teatru Miejskiego. I jest w tym zespole do dzisiaj.
Przez cały czas aktorskiej przygody pojawiał się w filmach. A także w serialach. – Pierwszego kontaktu z planem i kamerą doświadczyłem jeszcze podczas nauki w Studium Wokalno-Aktorskim, w serialu „Pogranicze w ogniu” reżyserowanym przez Andrzeja Konica. Ściągnęli nas wszystkich ze szkoły na plan, do Nowego Portu. I poprzebierali za SS-manów. I pamiętam, jak podjechał do nas jakiś gość wartburgiem, wychylił się przez okno i powiedział, że tyle lat po wojnie, a wy tu znowu. I opluł nas.
W czasie studiów nie grał w filmie. A potem pojawiał się wielokrotnie. – Były to jednak najczęściej epizody. Zarobkowanie.
Jak trafił na plan produkcji obrazu „Enen”, w którym tytułową rolę zagrał u boku Borysa Szyca, Magdaleny Walach i Krzysztofa Stroińskiego?
– Wioletta Buhl, drugi reżyser z Warszawy, która zna wszystkich w Polsce, musiała gdzieś mnie zobaczyć. I to ona zaproponowała mnie Feliksowi Falkowi do roli Pawła Płockiego.
Przyznaje jednak, że scenariusz go nie zachwycił. – Ale zazwyczaj się nie zachwycam, choć ten scenariusz mnie wciągnął. Przeraziłem się trochę, bo jak ma się zagrać typa chorego na schizofrenię i do tego w stadium katatonicznym, który się z tego wybudza, to od razu przychodzą człowiekowi do głowy dwa filmy. „Przebudzenie”, w reżyserii Penny Marshalla z Robertem De Niro i Robinem Williamsem, oraz wyreżyserowany przez Barry’ego Levinsona „Rain Man” z Dustinem Hoffmanem i Tomem Cruise’em. Zaczyna się myślenie. Wszak te role zagrali wielcy aktorzy. Jak to zagrać, jak to ma być?
Spędził dzień w Szpitalu Psychiatrycznym przy ul. Dolnej w Warszawie. Na obserwacji chorych, na rozmowach, na próbie wtopienia się w ich świat.
Zagranie tej roli nie było łatwe. – Trzeba było być wiarygodnym, w autentycznym świecie, ale i też nie przegiąć. Reżyser był jednak zadowolony, a czy ja z siebie byłem zadowolony, tego już nie pamiętam. Uznałem, że zarówno w filmie, jak i w teatrze istotne nie jest granie, ale bycie. Należało w sobie uruchomić sporo sił, pokłady doświadczeń, stany pewnej alienacji.
Niestety, później telefony nie rozdzwoniły się z propozycjami kolejnych ról. – Wróciłem do epizodów. I tak jest do dzisiaj. Czasem zdarzy się coś większego. Np. postać w jakimś serialu, konkretna rola, bohater z historią. Ale nie narzekam, tak wygląda życie aktora. Moje życie wypełnia teatr. To sól ziemi. togaw@tlen.pl