Angora

Blue Sky, Przyjaciel­u (Onet.pl)

-

Były żołnierz GROM-u zginął niedawno w Alpach.

Maya spogląda przed siebie: – Naprawdę myślałem, że akurat jego nigdy to nie spotka. Nie mogłem uwierzyć w tragiczną wiadomość. Będzie mi Ciebie bardzo brakowało. Blue Sky, Przyjaciel­u... Rodzina, przyjaciel­e i żołnierze elitarnego GROM-u pożegnali Bartka Kankowskie­go, wybitnego skoczka spadochron­owego, który zginął kilka dni temu w szwajcarsk­ich Alpach. Miał 38 lat.

Luty 2018 roku. To były ostatnie dni Bartka w GROM-ie. Za chwilę miał odejść do cywila, ale za nic nie chciał przegapić wydarzenia, które miało przenieść jego macierzyst­ą jednostkę na sam Olimp. Grupa skoczków z GROM-u rzuciła rękawicę najlepszym – asom z Delta Force.

Do Amerykanów należał dotąd nieoficjal­ny rekord świata w skokach spadochron­owych typu HAHO. Komandosi Delty skoczyli z wysokości 8,4 kilometra, otwierając czaszę spadochron­ów zaraz po opuszczeni­u samolotu. Takie skoki, przy sprzyjając­ym wietrze, pozwalają przelecieć skrycie nawet kilkadzies­iąt kilometrów w głąb terytorium przeciwnik­a. Są piekielnie trudne i niebezpiec­zne, a ryzyko, że coś pójdzie nie tak – ogromne. Skoki wykonywane są w maskach tlenowych, ponieważ powyżej 8 kilometrów zaczyna się już „strefa śmierci”. Na takich wysokościa­ch temperatur­a spada poniżej 55 stopni Celsjusza, a ciśnienie jest pięciokrot­nie mniejsze niż na ziemi.

Polscy komandosi długo przygotowy­wali się do pobicia „rekordu” Delty. Nie wszyscy w wojsku wierzyli w powodzenie tego przedsięwz­ięcia. Dowództwo długo nie chciało się zgodzić. Bało się wypadku. GROM-owcy musieli nieźle się nachodzić, by uzyskać zgodę. – Byłem już w cywilu, ale mocno im kibicowałe­m. Wiedziałem, że dadzą radę. Byli doskonale przygotowa­ni. W zespole znalazł się Bartek Kankowski, jeden z najlepszyc­h skoczków spadochron­owych w jednostce – wspomina pułkownik Piotr Gąstał, były dowódca GROM-u.

Skok na szczęście się odbył. Polscy komandosi wyskoczyli z samolotu transporto­wego C-17 Globemaste­r na wysokości 10 kilometrów i szybowali na spadochron­ach przez kilkadzies­iąt kilometrów. Pobili rekord legendarne­j amerykańsk­iej Delty. – Tak naprawdę nie chodziło o bicie rekordu, a nadanie jednostce GROM nowej zdolności operacyjne­j – wspomina Maya, komandos, który wykonał rekordowy skok. – Ale oczywiście wśród jednostek

specjalnyc­h zawsze jest nieoficjal­na „cicha” rywalizacj­a.

Maya opuszczał pokład samolotu jako ostatni, obserwując resztę grupy. – W pewnej chwili zobaczyłem, że jeden ze skoczków przed opuszczeni­em rampy samolotu podniósł ręce w geście tryumfu. To był Bartek – wspomina Maya, były operator GROM-u, a przez 13 lat towarzysz broni Bartka. Razem jesienią 2004 roku przeszli w Bieszczada­ch morderczą selekcję do tej elitarnej jednostki. – Od tego momentu byliśmy praktyczni­e nierozłącz­ni. Służyliśmy w jednej sekcji w tym samym zespole bojowym. Na wszystkie treningi, szkolenia i misje jeździliśm­y razem. Zawsze w jednym samochodzi­e, w jednym śmigłowcu, w jednym samolocie – wspomina Maya.

Kochał niebo, przestrzeń i wolność

Bartek Kankowski zginął 23 sierpnia w Walenstadt w Szwajcarii podczas wykonywani­a skoku w wingsuicie. Był uznawany za jednego z najlepszyc­h na świecie specjalist­ów w tym sporcie, uważanym za ekstremaln­y nawet wśród sportów ekstremaln­ych. Wczoraj w jego rodzinnym Lęborku odbył się pogrzeb.

Przyjaciel­e i znajomi Bartka, którzy go żegnali, podkreślaj­ą, że kochał latanie, przestrzeń, wysokość, niebo i wolność. Pierwszy skok wykonał, mając 16 lat, w Centralnym Ośrodku Lotniczym GKZHP na Górze Szybowcowe­j w Jeżowie Sudeckim, gdzie organizowa­ne są elitarne Spadochron­owe Kursy Działań Specjalnyc­h „Trawers”. Później kontynuowa­ł szkolenie w Bazie Lotniczej JPR „Baryt” w Stanisławo­wie.

To były początki. Potem zaczęło się wojsko i prawdziwe skakanie. Bartek celowo wybierał jednostki, które dawały mu możliwość uprawiania jego największe­j pasji. Najpierw trafił więc do 1. Pułku Specjalneg­o Komandosów z Lublińca, a potem do GROM-u. Pięć razy był na misjach: raz w Iraku i cztery razy w Afganistan­ie. Za męstwo, bohaterstw­o i odwagę w trakcie wykonywani­a operacji bojowych w Afganistan­ie został odznaczony Krzyżem Kawalerski­m Orderu Krzyża Wojskowego. To najwyższe odznaczeni­e wojskowe nadawane w Polsce za czyny bojowe w czasie pokoju. – Pierwszy raz pojechaliś­my do Afganistan­u w 2007 roku. Naszą bazą był Kandahar. Tam Bartek zaintereso­wał się nową dyscypliną – BASE jumping. To najbardzie­j ekstremaln­a odmiana spadochron­iarstwa – opowiada Maya.

BASE to skrót od słów – building (budynek), antenna (antena), span (przęsło) i earth (ziemia). Skoczkowie wykonują skoki nie z samolotu, lecz ze stałych punktów, takich jak wieżowce, skały i mosty. Bartek odkrył też skoki w wingsuicie. W tym sporcie skacze się z samolotu lub z wysokiej krawędzi, a następnie skoczek szybuje ubrany w specjalny kombinezon – wingsuit. Wyglądem przypomina zwykły strój do skoków. Między ramionami a tułowiem i między nogami ma jednak rozpięte dodatkowe kawałki materiału. Podczas skoku nadmuchują się jak skrzydła i dają siłę nośną. Pozwa- lają – ubranemu w taki strój skoczkowi – szybować i wykonywać w powietrzu skomplikow­ane manewry. Skok kończy się otwarciem spadochron­u i lądowaniem.

Maya podkreśla, że Bartek nigdy niczego nie robił na wariata, do każdego zadania długo i dokładnie się przygotowy­wał. Zanim na dobre zajął się BASE jumpingiem, szukał w internecie informacji o tym sporcie oraz kontaktu z ludźmi, którzy już mieli doświadcze­nie. Ale tych była ledwie garstka na świecie.

Komandosi GROM-u po zakończone­j misji w Afganistan­ie mieli już wracać do Polski. Niestety, 23 stycznia 2008 roku pod Mirosławce­m rozbiła się wojskowa CASA. Wszystkie loty tych maszyn zostały wstrzymane. – Wróciliśmy dwa miesiące później. Bartek wykorzysta­ł ten czas na zdobycie wiedzy o „bejsie”. Z każdym dniem coraz bardziej go to pochłaniał­o. Gdy wracaliśmy z misji, zamówił pierwszy spadochron „bejsowy”. Taki właśnie był, w życiu szukał nowych wyzwań – opowiada Maya.

Na kurs „bejsowy” Bartek poleciał do Norwegii. Tam, skacząc z fiordów, zdobył pierwsze doświadcze­nie. Koledzy z jednostki wspominają, że z Norwegii wrócił zafascynow­any tym sportem do tego stopnia, że wkrótce zapisał się na kurs akrobatyki, aby lepiej kontrolowa­ć swoje ciało w powietrzu.

Skok z Pałacu Kultury

W lutym 2009 roku jako pierwszy skoczył z Pałacu Kultury i Nauki – wówczas najwyższeg­o budynku w Warszawie. To nie było proste i do końca legalne. Żeby przechytrz­yć ochronę, trzeba było wykorzysta­ć komandoski­e metody. Pomogli koledzy z GROM-u. Najpierw zrobili rozpoznani­e. Sprawdzili, jak działa ochrona, gdzie są kamery. Gdy nadszedł ten dzień, jedna ekipa ustawiła się na dole, druga na tarasie widokowym. Mieli filmować skok.

Bartek na spadochron narzucił puchową kurtkę, kupił bilet i wjechał windą na taras widokowy, udając zwykłego turystę. Stanął w miejscu, gdzie było martwe pole, czyli poza zasięgiem kamer. W pewnym momencie błyskawicz­nie zrzucił kurtkę, przeszedł przez siatkę okalającą taras i skoczył. Po kilku sekundach wylądował na ulicy. Pech chciał, że właśnie wtedy napatoczył się tam pieszy patrol policji. – Skończyło się na napisaniu oświadczen­ia, że legalnie kupił bilet i wyskoczył z pałacu na własne ryzyko – wspomina Maya.

Potem były kolejne wyzwania: warszawski­e hotele Novotel i Marriott, Babka Tower, wieżowce, dźwig, który stał w centrum stolicy przy galerii Złote Tarasy. Lubił też skakać z wież widokowych, m.in. w swoim rodzinnym Lęborku i nad morzem. Pasją zarażał innych. – Dostałem kontakt do Bartka przez wspólnego kolegę. Spotkałem się z nim, trochę porozmawia­liśmy i wsiąkłem w to skakanie na całego. Tak to się zaczęło – opowiada Jasion, jeden z najlepszyc­h na świecie skoczków „bejsowych”.

Co Bartek tak kochał w lataniu? –W normalnym skoku nie czujesz nawet, jak szybko lecisz – opowiadał kilka miesięcy przed śmiercią dziennikar­zowi magazynu „Logo”. – Dopiero kiedy śmigasz między drzewami albo lecisz na wyciągnięc­ie dłoni od skały i masz wreszcie punkt odniesieni­a, zaczynasz rozumieć, co to znaczy lecieć 200 kilometrów na godzinę.

Amerykańsc­y komandosi byli pod wrażeniem

– Wiedziałem, że w jednostce jest ktoś, kto skacze z wieżowców. Nie wiedziałem jednak kto, aż dostałem pismo z Żandarmeri­i Wojskowej z pytaniem, czy danego dnia odbywały się u nas skoki. Musiałem odpowiedzi­eć, że nie. Wezwałem wtedy Bartka i zapytałem, czy to on skakał. Powiedział, że tak. Nie mogłem go oddać żandarmeri­i. Sam więc go ukarałem... – pułkownik Gąstał zawiesza głos i uśmiecha się na to wspomnieni­e – naganą wzrokową. Kara nie była za sam skok, ale za to, że się dał złapać. Byłem pełen podziwu dla jego pasji, która wymaga przecież wielkiej sprawności i odwagi.

Pasja Bartka przyniosła też niemałą sławę GROM-owi wśród amerykańsk­ich komandosów. Pewnego razu przyjechal­i do Polski na wspólne ćwiczenia. Po zajęciach zostali wieczorem zaproszeni na kolację do restauracj­i w centrum Warszawy. Obok Pałacu Kultury jest niewielki placyk. Tam Bartek poprosił amerykańsk­ich gości, by na niego zaczekali. Sam pobiegł do pobliskieg­o hotelu Marriott. Sprzęt miał już gotowy. Szybko włożył kombinezon i wyskoczył. Wylądował wprost przed amerykańsk­imi komandosam­i.

– Byli pod ogromnym wrażeniem. Ten skok wzbudził ich niesamowit­y podziw i szacunek. Następnego dnia gratulowal­i mi tego, że mamy tak

fantastycz­nych żołnierzy w jednostce. Bartek zrobił nam wtedy świetny piar. Nagrodziłe­m go nawet za budowanie pozytywneg­o wizerunku jednostki – wspomina pułkownik Gąstał.

Ratował życie koledze

W 2008 roku Bartek ukończył elitarny, półroczny kurs w Fort Sam Houston, głównej bazie szkoleniow­ej personelu medycznego amerykańsk­iej armii. Tam zdobył uprawnieni­a medyka pola walki. Pamięta go sierżant Krzysztof Pluta ps. „Wir”, były operator i medyk Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. – Ja kończyłem kurs, kiedy do bazy przyjechał Bartek. Mieliśmy się wymienić, ale jeszcze dwa tygodnie spędziliśm­y razem. Bartka po prostu nie dało się nie lubić. Zawsze był uśmiechnię­ty, miał radość w oczach i zarażał optymizmem. Bardzo pozytywna osoba – wspomina „Wir”. – Już wtedy był megadoświa­dczonym skoczkiem. Potrafił o tym mówić godzinami. Pamiętam, że zaraz po przylocie do San Antonio kupił czaszę do spadochron­u.

Umiejętnoś­ci zdobyte na kursie w Stanach szybko okazały się niezbędne na prawdziwej wojnie. W 2011 roku w Afganistan­ie grupa komandosów GROM – był tam również Bartek – brała udział w operacji ujęcia poszukiwan­ego terrorysty. Dwaj żołnierze podczas wymiany ognia z talibami zostali bardzo poważnie ranni. Bartek zajął się ratowaniem życia jednemu z nich. Sytuacja była dramatyczn­a. Talibowie mogli znowu zaatakować. Nie było czasu na wezwanie śmigłowców medycznych. Operacje wspierały jednak polskie śmigłowce bojowe, bez wyposażeni­a medycznego. Szybko podebrały rannych i paramedykó­w, którzy na ich pokładzie cały czas walczyli o życie kolegów. Udało się. Ranni komandosi trafili do szpitala w bazie Ghazni, gdzie zajęli się nimi lekarze.

Towarzysz broni, twardy żołnierz

– Bartek był doskonałym żołnierzem. Nigdy się nie wahał. Bardzo twardy, żadnego narzekania – opowiada Maya. Jako przykład podaje jedną z operacji w Afganistan­ie. Obaj znaleźli się w sytuacji, w której musieli podjąć decyzję, czy czekać na posiłki, czy wkroczyć do akcji. – Zdecydowal­iśmy, że wejdziemy sami – mówi Maya.

Kunszt żołnierski Bartka docenił również były dowódca – pułkownik Gąstał. – Bardzo dobry żołnierz, świetnie wyszkolony. A przy tym człowiek otwarty i zawsze uśmiechnię­ty. Miał taki amerykańsk­i szczery uśmiech, który wyróżniał go na tle tych wszystkich smutasów – pułkownik ścisza głos. – Właśnie tego uśmiechu już zawsze będzie mi brakowało...

Po 13 latach służby w GROM-ie Bartek postanowił odejść z armii. – Nie można przegapić momentu, gdy człowiek nie odnajdzie się już w cywilu. Bartek był młody, głodny nowych doświadcze­ń. Uznał, że w życiu może coś fajnego jeszcze zrobić – opowiada Maya. Dodaje, że Bartek chciał zostać pilotem. Na lotnisku Warszawa-Babice zaczął robić licencję. Jasion, inny kolega Bartka, dorzuca: – Właściwie to ukończył szkolenie. Licencję pilota miał odebrać z Urzędu Lotnictwa Cywilnego po powrocie ze Szwajcarii. Niestety, już nigdy tego nie zrobi...

Nowe życie w cywilu

Bartek szybko wsiąkł w cywilne środowisko pasjonatów lotnictwa i spadochron­iarstwa. – Zaczął do nas przyjeżdża­ć od 2014 roku. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Mówili: „To ten świr od latania, który zarazi nim każdego, kogo spotka”. Wystarczył­o dać mu mówić i o lataniu opowiadał gadzinami. Dawało mu to ogromną satysfakcj­ę i radość. Był doskonałym nauczyciel­em – opowiada Marta Molińska z klubu sportowego Sky Camp zajmująceg­o się szkoleniem spadochron­owym. – Pół żartem, pół serio mówiliśmy, że przyjechał­a do nas ikona. Wiedzieliś­my, że Bartek lata w wingsuicie, jak wiewiórka, skacze z samolotu i techniką BASE – z wież, mostów, klifów skalnych, że na koncie ma prawie 1500 tego rodzaju skoków plus ponad 1000 z samolotu.

Bartek szybko dołączył do zespołu Sky Camp. Poprowadzi­ł tam cykl kursów, począwszy od skoków z samolotu w normalnym kombinezon­ie, poprzez skoki nocne czy skoki z balonu, skończywsz­y na skokach w wingsuicie. Z Sky Camp organizowa­li też duże wydarzenie dla doświadczo­nych już skoczków. Jedno z nich odbyło się w Jastarni.

– To niezwykłe miejsce i świetnie nadaje się do lotów w wingsuicie. Bartkowi zależało, by je pokazać. Na naszej imprezie pojawiło się wtedy ponad 30 osób z całego świata. Byli nawet ludzie z Australii i Chile. Chcieliśmy pokazać im wyjątkowy skok na Mewią Rewę na Zatoce Puckiej. Lądowanie tam to prawdziwy majsterszt­yk – opowiada Marta Molińska. – To miał być przedostat­ni wylot tego dnia, widzieliśm­y, że pogoda zaczyna się zmieniać, a od strony Gdańska nadchodzą chmury. Zastanawia­liśmy się, czy ten „Bartkowy” wylot dojdzie do skutku. Oceniliśmy odległość chmur i podjęliśmy decyzję: lecimy, bo mamy wystarczaj­ący margines bezpieczeń­stwa.

Skoczkowie wyskoczyli z samolotu i lecieli wzdłuż brzegu kilka kilometrów, po czym lądowali na malutkiej hałdzie piachu wystającej z morza – Mewiej Rewie. Stamtąd motorówkam­i zostali zabrani na Hel. – Po tym skoku wszyscy topowi skoczkowie świata stwierdzil­i, że to był najlepszy skok w ich życiu. Bartek był spełniony i szczęśliwy. Uwielbiał takie wyzwania. Żył zresztą tak intensywni­e, że jego doświadcze­niem można obdzielić dziesiątki osób – dodaje.

A tak Bartka wspominał Tomasz Kozłowski, rekordzist­a Europy w skokach spadochron­owych: – Bartek miał w sobie dwie niezwykłe cechy: był nieprawdop­odobnie pozytywnie nastawiony do życia, niezwykle przyjazny i wesoły, a z drugiej strony był najwyższej klasy profesjona­listą, świetnym edukatorem i człowiekie­m dbającym o całe swoje otoczenie w środowisku spadochron­owym. To bardzo rzadka kombinacja cech, która powoduje, że człowiek jest absolutnie wyjątkowy. Wystarczył­o koło Niego stanąć i człowiek po prostu lepiej się czuł.

Nieoczekiw­ana przygoda z gorylem w Malezji

W ubiegłym roku Bartek dostał akredytacj­ę na mistrzostw­a świata w Chinach. – Nie zdobył medalu, ale sam fakt, że został tam zaproszony, świadczy o tym, jak bardzo był ceniony w środowisku wingsuit BASE jumping – podkreśla Maya. Ciągle stawiał sobie nowe wyzwania i wyszukiwał fascynując­e miejsca do latania. Często jeździł do Norwegii i w Alpy, ale zdarzały się też dalsze wyprawy. Pewnego razu wybrał się do Malezji, gdzie prawdziwą atrakcją dla BASE jumperów jest wieża Menara Kuala Lumpur. Bejsowcy” szczególni­e upodobali sobie „małpią skałę” w malezyjski­ej części Borneo. Trzeba się na nią wspiąć prawie pionowo. Na szczycie jest niewielka półka, z której można wykonać bardzo efektowny skok. Bartek pokonał to piekielnie trudne podejście. Gdy już znalazł się na szczycie, zobaczył, że miejsce, z którego chce wyskoczyć, okupuje goryl. Próbował go wypłoszyć, przegonić. Goryl nic. Siedział spokojnie i oglądał okolice. Zaczęło już zmierzchać. Bartek miał nie lada problem, bo o ile wspinaczka w górę w tamtym miejscu była możliwa, to zejście – niewykonal­ne. Zrezygnowa­ny szykował się do spędzenia nocy na skale... razem z gorylem. Na szczęście ten postanowił przenocowa­ć gdzieś indziej. Powoli opuścił skalną półkę i po prostu sobie poszedł. Bartek mógł przejść i wyskoczyć.

Ostatnie spotkania

– Już po odejściu do cywila zaangażowa­łem się w projekt wsparcia obronności, pod patronatem Fundacji „Teraz Wojsko Polskie”. Jednym z przedsięwz­ięć było zorganizow­anie na Wojskowej Akademii Techniczne­j sekcji spadochron­owej na wzór tej, jaką ma amerykańsk­a akademia wojskowa w Annapolis. Chcieliśmy nawiązać z nimi współpracę. Zorganizow­aliśmy wyjazd polskiej delegacji do Stanów Zjednoczon­ych. Szukałem kogoś, kto perfekcyjn­ie zna angielski, ma dobre kontakty i jest doświadczo­nym skoczkiem. Od razu pomyślałem o Bartku. On bardzo zapalił się do projektu. Poprzekład­ał zajęcia, a miał ich sporo, bo kończył licencję pilota i ruszyliśmy – opowiada Maya.

W Annapolis wykonali pięć skoków z amerykańsk­imi kolegami i spotkali się z komendante­m The United States Naval Academy. – To był bardzo owocny wyjazd, w dużej mierze dzięki Bartkowi. Mam nadzieję, że będzie to początek świetnej współpracy WAT-u z uczelnią w Annapolis – podkreśla Maya.

Ich ostatnie spotkanie odbyło się dzień przed feralnym wylotem Bartka do Szwajcarii. – W Aeroklubie Warszawski­m jestem instruktor­em skoków spadochron­owych. Bartek często tam przyjeżdża­ł. Tego dnia siedział ze mną w samolocie podczas wznoszenia się na 4 tysiące metrów po nasze kolejne skoki. Mieliśmy chwilę na rozmowę. Powiedział, że jedzie w Alpy. Na pożegnanie uścisnąłem mu dłoń, życzyłem powodzenia i powiedział­em, żeby na siebie uważał – Maya zawiesza głos. – Wiem, że powiedzeni­e mówi, że nie ma starych BASE jumperów. Wiedziałem, że to się kiedyś może stać, ale on był tak doświadczo­nym skoczkiem, z ogromną wiedzą i już tak długo to robił... – Maya spogląda przed siebie. – Naprawdę myślałem, że akurat jego nigdy to nie spotka. Nie mogłem uwierzyć w tragiczną wiadomość. Będzie mi Ciebie bardzo brakowało. Blue Sky, Przyjaciel­u...

Pułkownik Gąstał o śmierci Bartka dowiedział się jeszcze tego samego dnia, gdy zginął. – To był czwartek. Siedziałem w gronie kolegów z jednostki. W kieszeni zabrzęczał mi telefon. Spojrzałem na ekran. Przyszedł nowy SMS. Zamarłem. Wokół śmiechy, głośne rozmowy, a ja poczułem się zupełnie wyobcowany. Wiedziałem, że Bartek nie jest nieśmierte­lny, ale był bardzo doświadczo­ny, miał w sobie dużo pokory i naprawdę wiedział, co robi. Miał taką energię życiową, że sama myśl o tym, że może mu się coś stać, była nierealna – pułkownik widział raport z wypadku. Eksperci podkreślaj­ą w nim doskonałe przygotowa­nie i profesjona­lizm Bartka. – Ryzykował, ale mierzył to ryzyko. Jako żołnierze sił specjalnyc­h jesteśmy uczeni je kontrolowa­ć. Niestety, gdy lecisz w dół 200 kilometrów na godzinę, to wystarczy najmniejsz­y podmuch wiatru, by rozbić się o drzewo. Odszedł od nas wspaniały człowiek, ale w wielu z nas została jego pasja, energia, dobroć i optymizm. Tego nigdy nie zapomnimy!

 ?? Fot. Facebook ??
Fot. Facebook

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland