Henryk Martenka, Sławomir Pietras
Jak doniosły media, kilka dni temu podczas rozkładowego rejsu do Pekinu, na wysokości Uralu system diagnostyczny lotowskiego dreamlinera wykrył niepożądane wibracje silnika, wobec czego kapitan, zgodnie z procedurą bezpieczeństwa, zdecydował o zawróceniu maszyny na Okęcie. O takich epizodach słyszymy często, gdyż szerokokadłubowe boeingi 787, którymi chlubi się nasz narodowy przewoźnik, mają wadliwe silniki Rolls-Royce’a, co rozpaczliwie próbuje naprawić ich producent. Nie ma miesiąca bez operacyjnych perturbacji; dwa dreamlinery uziemiono właśnie na czas dłuższy, reszta robi bokami, bo połączeń więcej, samolotów mniej.
Tymczasem LOT, spółka Skarbu Państwa, od kilkunastu miesięcy pruje niebiosa lotem w niestabilnych warunkach, wstrząsana gwałtownymi turbulencjami niezadowolenia załogi. Zarząd firmy uważa jednak za słuszne lecieć mimo wszystko dalej, wyżej i szybciej, choć rozsądek podpowiada, że niekiedy opłaca się zmienić kurs, a nawet zrzucić paliwo i zawrócić. Turbulencje LOT-u to co innego niż drgawki KGHM czy spazmy Polskiej Grupy Zbrojeniowej, gdyż bezpośrednio rzutują na życiowe decyzje setek tysięcy Polaków wybierających się w daleką podróż. Odwołane loty, opóźnienia, utracone połączenia, bylejakość obsługi to, niestety, lotowska codzienność.
Kłopoty, a wbrew aroganckiemu stanowisku zarządu LOT-u nie są to jedynie problemy związkowców, mają źródło w... poprawiającej się kondycji firmy. Po zaciśnięciu pasa w 2010 roku, kiedy zamrożono płace i zaczęto rygorystycznie ciąć koszty, dziś zarządzane twardą ręką przedsiębiorstwo wychodzi na prostą finansową. Aliści jej prezes Rafał Milczarski za chwalenie się osiągniętymi efektami płaci tak jak premier Mateusz Morawiecki, największy po Edwardzie Gierku piewca rządowych sukcesów. Staje się adresatem uzasadnionych – przez siebie! – roszczeń. Albowiem skoro już jest tak dobrze, to niechże nam poluzują pasa, naiwnie myślą sfrustrowani pracownicy LOT-u, zepchnięci do strefy pracowniczych niewygód – umów śmieciowych, samozatrudnienia, nierównego wynagrodzenia, dramatycznego pogorszenia statusu (np. pracownicy w ciąży) – i pozbawieni praw pracowniczych, do których się kiedyś przyzwyczaili. Nie chcą podwyżek, jak mówią, ale chcą powrotu do zasad obowiązujących przed 2010 rokiem.
Związkowcy LOT-u postraszyli nas w tym roku strajkiem, którym chcieli zakłócić długi majowy weekend, ale który szczęśliwie dla pasażerów rozszedł się po skrzydłach. Mimo oczekiwań późniejsze negocjacje związkowców z zarządem były jednak stratą czasu dla obu stron. Zarząd firmy od razu wysłał do związków wezwanie przedsądowe o... zapłatę blisko dwóch milionów złotych kary za wyrządzone LOT-owi szkody, jakie wystąpiły (sic!) z zapowiedzią strajku! Zarząd skierował też pozew do sądu przeciw związkowcom, ale sprawę przegrał. Zwolniono więc z pracy nie pierwszą w tym zakładzie szefową związku organizującego strajk, co media zasadnie porównały z przypadkiem suwnicowej Walentynowicz, od czego notabene zaczęły się strajki sierpniowe w 1980 roku. Państwowa Inspekcja Pracy oprotestowała decyzję o zwolnieniu związkowej działaczki, kierując przeciw zarządowi sprawę do sądu, ale Inspekcja może zarządowi LOT-u co najwyżej skoczyć na rurkę Pitota.
LOT, przereklamowana marka narodowa, tylko przez właściciela uważana za cenną, nawet nie stara się wywołać wrażenia, że funkcjonuje jak Alitalia, Lufthansa, KLM czy Air France. Nie zbliża się nawet do poziomu Rynaira czy Easy Jeta, bowiem w każdej z tych linii zdarzają się przewidziane prawem strajki w sprawach płacowych i warunków pracy, gdyż żadna z nich nie ma charakteru spółki zmilitaryzowanej jak LOT. Bo tylko w armii nie ma prawa zdarzyć się strajk, bo jak się zdarzy, to Święty Boże nie pomoże! I tylko w polskich liniach narodowych za legalny strajk mają płacić odszkodowania strajkujący! Jakich dopalaczy używa kierownic- two firmy, że do tego stopnia odwraca się mu ciąg myślenia?
W sierpniu związkowcy z trzech organizacji działających w PLL LOT znów postraszyli, że wobec braku porozumienia z zarządem we wrześniu odbędzie się na Okęciu prawdziwy protest! Nie jakaś smętna pikieta przed biurowcem, tylko strajk! Jak na świecie! Nikt nie przyjdzie do pracy! Stanie lotnisko, ucichną silniki samolotów, zgasną monitory radarów, a co najgorsze – zamkną Baltonę! Zapowiedź hałaśliwa, ale mocy przerobowych do takiej akcji związkowcy chyba nie mają, niemniej furię działaczy pobudził list zarządu, w którym sytuację w firmie określono jako superkorzystną, co wygląda jak celowe dolewanie benzyny do ognia. Interesy pracowników LOT-u obchodzą mnie niewiele, nie chciałbym jednak utknąć na Okęciu jako ofiara błędu szefów tej firmy. Bo jeśli potrafią się ze sobą porozumieć właściciele ze związkowcami w liniach większych, bogatszych i mogących być dla LOT-u niedościgłym wzorem, to kto uwierzy, że jest to w Polsce niemożliwe? Rafał Milczarski ponoć rządzi LOT-em jak satrapa, choć nazywa to merytokracją. Prawo pracy mu nie przeszkadza. Styl zarządzania ma fatalny, ale najgorszy jest fakt, że w strategicznej firmie nie potrafi się porozumieć z własną załogą, co rodzi narastające podejrzenie, że być może sam jest kadrową pomyłką.