Na roboty do Pōlyāndy
Do pracy w naszym kraju ma wkrótce przyjechać 25 tys. Azjatów, ale chętnych jest cztery razy tyle.
Ma do nas przyjechać co najmniej 25 tysięcy Azjatów.
Przed kilku dniami media donosiły, że o polską wizę w naszej ambasadzie w New Delhi stara się ponad 25 tys. Hindusów, Nepalczyków i obywateli Bangladeszu. Podobno wszyscy mają już pozwolenie na pracę, a w kraju czekają na nich pracodawcy. Jednak z powodu naszej biurokracji czas oczekiwania może wynosić nawet ponad pół roku. Także Filipiny chcą przysłać do Polski sporą grupę pracowników. Jak liczną? Na razie nieoficjalnie mówi się o 10 tysiącach. Jednak docelowo rząd w Manili chciałby wysłać w świat 10 mln (!) swoich obywateli i z pewnością część z nich trafiłaby do nas. Ale to nie koniec, gdyż w kolejce już zaczynają się ustawiać Wietnamczycy i mieszkańcy Sri Lanki.
W sumie na początek moglibyśmy przyjąć do pracy 40 – 50 tys. osób. A po kilku latach...
W 1960 roku w Niemczech przebywało 1500 Turków. Rok później RFN i Turcja podpisały umowę, na mocy której nad Ren zaczęli przyjeżdżać tureccy gastarbeiterzy. Mieli pracować tylko dwa lata i wracać do kraju, a w ich miejsce przyjeżdżać nowi. Ale ani nowi, ani starzy nie zamierzali opuszczać Niemiec. Dziś są tam ich trzy miliony.
Mają ponad 900 meczetów, 1100 imamów, własne media, firmy, sklepy, domy publiczne, dzielnice, gdzie w praktyce rządzą się własnymi prawami. Wszystkich muzułmanów jest już ponad 6 mln i chociaż z badań wynika, że 63 proc. Niemców uważa, że stanowią zagrożenie dla ich kraju, to kanclerz Merkel robi dobrą minę do złej gry, mówiąc, że islam jest częścią Niemiec.
W Polsce mamy dziś ogromną armię pracowników z Ukrainy. Oficjalne zezwolenia na zatrudnienie w żaden sposób nie oddają jej skali, gdyż wielu Ukraińców pracuje kilka miesięcy, wraca do siebie i po jakimś czasie znowu podejmuje mniej lub bardziej legalną pracę w naszym kraju. Według niektórych źródeł ich liczba przekroczyła już 2,5 mln. Na szczęście z Ukraińcami, jak do tej pory, państwo polskie nie miało poważniejszych problemów.
Od dziesięcioleci nad Wisłą żyje 30 – 50 tys. Wietnamczyków. Oni także nie sprawiają problemów. Są świetnie zorganizowani, zajmują się przede wszystkim handlem, usługami, praktycznie sami tworzą swoje miejsca pracy. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stołeczna policja próbowała przeniknąć do tej społeczności, ale nie udało się jej zwerbować żadnego Wietnamczyka. Dziś zapewne nie jest dużo lepiej, więc trudno stwierdzić, czy prawdziwe są pogłoski, że na tych samych paszportach żyje w Polsce już drugie pokolenie.
Tymczasem z Polski wyjechało 3 mln młodych, przedsiębiorczych, często także wykształconych ludzi. Teraz próbujemy zastąpić ich imigrantami. To pomysł ryzykowny, nad którym w niezauważalny sposób można stracić kontrolę, zwłaszcza gdy zaprasza się osoby z zupełnie obcego nam kręgu kulturowego.
Brakuje niewolników
Doktor Cezary Mech, wiceminister finansów (2005 – 2006), prezes Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (1998 – 2002):
– Sprowadzanie azjatyckich pracowników to absurd ekonomiczny. Ten pomysł nie tylko bije w polski rynek pracy, ale z pewnością będzie rodził poważne problemy z ich adaptacją, gdyż jestem przekonany, że wielu z nich będzie chciało u nas zostać na stałe. Skoro ja widzę wiele problemów wynikających ze sprowadzenia tych pracowników, to można się zastanowić, dlaczego nikt z wpływowych polityków, ekspertów, związkowców „Solidarności”, dziennikarzy się temu nie przeciwstawia? Odpowiedź jest prosta: jedni zachowują się tak z serwilizmu, drudzy z powodu poprawności politycznej.
Podobno Pakistańczycy i Hindusi będą wykonywali prace, których nie chcą podejmować się Polacy. A czy w Japonii przy prostych, ale ciężkich pracach są zatrudnieni cudzoziemcy? Nie, wykonują je albo maszyny albo sami Japończycy, tylko za odpowiednie pieniądze. Za Odrą zarobki są trzy razy wyższe, a u nas ma być Burkina Faso?
Z kraju już wyjechało 3 miliony obywateli i jak tak dalej pójdzie, wyjadą kolejne miliony. W Polsce tak jak w całej Unii nie brakuje pracowników, brakuje tylko niewolników.
Zapomnijmy o rozwoju kraju, jeżeli płace nie będą szybko szły do góry, pomnażając zarówno PKB, jak i budżety naszych rodzin. Innej drogi nie ma, ale tej prostej prawdy wielu polityków i przedsiębiorców nie chce przyjąć do wiadomości. Oni pewnie zapomnieli albo nie wiedzą, na czym polega proces konwergencji.
Sięgajmy do rezerw
Jeremi Mordasewicz, doradca zarządu i ekspert Konfederacji Lewiatan:
– Nie mamy ropy naftowej ani znacznych pokładów gazu, nie mamy też kapitału. Dlatego głównym źródłem naszej zamożności jest praca. Ale, niestety, jesteśmy też starzejącym się społeczeństwem. Dziś na 17 milionów pracujących przypada 9,5 mln emerytów oraz rencistów i ich liczba będzie się zwiększać.
Są dwie możliwości wzrostu zatrudnienia. Pierwsza to zwiększenie własnych zasobów. Wśród osób w wieku od 20 do 64 lat pracuje zaledwie 71 proc. Polaków, w Niemczech – 82 proc., a nasi zachodni sąsiedzi pod tym względem nie należą do rekordzistów. Gdybyśmy uzyskali wskaźnik aktywności zawodowej taki jak Niemcy, to na rynku pracy przybyłoby 1,5 – 2 mln pracowników, co pozwoliłoby zaspokoić nasze potrzeby. Ale skrócenie wieku emerytalnego z pewnością nie wzmocni u Polaków motywacji do pracy.
My, pracodawcy, na Fundusz Pracy, którego zadaniem jest aktywizacja zawodowa osób niepracujących, płacimy rocznie 12 mld zł składek. Tymczasem rząd część z tych pieniędzy wydaje na zupełnie inne cele. Ale to nie wszystkie nasze rezerwy.
Gdy w krajach Europy Zachodniej w rolnictwie pracuje średnio 3 proc. aktywnych zawodowo, to w Polsce 10 proc. Gdybyśmy te 7 proc., czyli milion osób, przenieśli z rolnictwa do przemysłu czy usług, mielibyśmy na rynku pracy w sumie 3 mln ludzi, czyli tylu, ilu wyjechało z Polski za chlebem w ostatnich kilkunastu latach.
Do rolnictwa transferujemy rocznie 55 mld zł ( w tym 25 mld z pieniędzy unijnych), gdy tymczasem jedna osoba zatrudniona w rolnictwie wytwarza produkty o wartości 20 tys. zł, a w przemyśle i usługach o wartości 110 tys.
Druga możliwość to sprowadzanie pracowników z innych krajów. Ale nie do wykonywania prostych prac, tylko wysokiej klasy specjalistów, którzy pozwoliliby się nam szybciej rozwijać: informatyków, naukowców, lekarzy, inżynierów. Potrzebujemy też fachowców, którzy nie muszą mieć wyższego wykształcenia: spawaczy, kierowców, operatorów sprzętu, ale ani pierwsi, ani drudzy się do Polski nie garną. Możemy być atrakcyjni tylko dla pracowników sezonowych, a to nie rozwiąże żadnego z naszych problemów ekonomiczno-społecznych.
Czysty zysk
Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców:
– Uchodźcy czy raczej imigranci, którzy w latach 2015 – 2017 masowo przyjeżdżali do zachodniej i południowej Europy, nie myśleli o pracy, tylko o zapomodze. Dlatego tam znajdują się imigranci socjalni, a u nas przedsiębiorczy, którzy nie obciążają budżetu naszego państwa. Sami przyjeżdżają, sami wszystko organizują: znajdują pracę, mieszkanie, uczą się języka. Dlaczego w Stanach Zjednoczonych, które przyjmowały kilkaset tysięcy imigrantów rocznie, nie ma takich problemów jak w Europie? Bo rząd amerykański nie maczał w tym palców.
W Polsce imigranci zarobkowi są potrzebni, a nawet niezbędni, gdyż każdego roku z rynku pracy schodzi 700 tys. ludzi, a w ich miejsce wchodzi 400 tys., a więc w skali trzech lat ubywa nam prawie milion osób, które płaciły podatki. Jeżeli nic się nie zmieni, to z czego będziemy opłacać straż pożarną, wojsko czy służbę zdrowia? W krótkiej perspektywie tego problemu nie da się rozwiązać inaczej niż z pomocą imigrantów, w dłuższej jedynym rozwiązaniem jest zwiększenie liczby urodzeń.
W Polsce oficjalnie i nieoficjalnie pracuje około miliona Ukraińców, ale okazuje się, że to i tak za mało.
W pierwszym półroczu wydano więc zezwolenia na pracę dla 9234 Nepalczyków, 8255 Białorusinów, 3700 Hindusów, 2980 mieszkańców Bangladeszu, 2635 Mołdawian, 1430 Azerów, 946 osób z Uzbekistanu, 927 z Gruzji i 866 z Filipin.
Doświadczenia europejskie wskazują, że można mieć zastrzeżenia do pracowników z Afryki Północnej, z których trzy lata po przyjeździe do Unii 70 proc.
dalej nie pracuje. Ale do Hindusów czy mieszkańców Bangladeszu, zarówno jeżeli chodzi o ich pracę, jak i zachowanie, nie ma żadnych zastrzeżeń. Wczoraj pochodzący z Bangladeszu kierowca Ubera podwoził mnie do domu i znakomicie wywiązał się ze swojego zadania, a na koniec próbował nawet powiedzieć: „Miłego dnia”. Tak więc imigranci zarobkowi czy jak kto woli przedsiębiorczy to dla nas czysty zysk.
Takie same prace, takie same płace
Marek Lewandowski, rzecznik prasowy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”:
– Jeżeli sprowadzeni do kraju zagraniczni pracownicy będą zatrudnieni legalnie i za taką samą pracę otrzymają takie same wynagrodzenie jak Polacy, a więc nie popsują rynku pracy, to nie widzę w tym nic złego. Pamiętajmy, że ci ludzie będą zatrudnieni na tych stanowiskach, których nie chcą Polacy. Jeżeli jednak będziemy tolerować pracę na czarno lub głodowe wynagrodzenia, to ich liczba szybko się zwiększy i „zjedzą” nas dumpingiem. Dlatego będziemy domagali się radykalnego zwiększenia uprawnień Państwowej Inspekcji Pracy (żeby inspektorzy mogli wchodzić do zakładów pracy i od razu, bez zapowiedzi, przystępować do kontroli), a także zaostrzenia kar, jakie może ona nakładać.
Oazy terroryzmu
Doktor Wojciech Szewko, ekspert Narodowego Centrum Studiów Strategicznych:
– Pakistan i Bangladesz to oazy terroryzmu. W Pakistanie legalnie działa wiele organizacji, które w rzeczywistości zajmują się terroryzmem. Organizacja, która dokonała zamachów na hotele w Bombaju (w 2008 roku zginęły 183 osoby, a przeszło 300 zostało rannych – przyp. autora), działa tam zupełnie oficjalnie. Ma swoją siedzibę, zbiera pieniądze. W Pakistanie analfabeci stanowią blisko połowę mieszkańców, przy czym tych, którzy tylko potrafią się podpisać, nie zalicza się do tej grupy. Jeżeli więc chcemy sprowadzić ludzi, którzy będą zbierać na naszych polach cebulę, to z pewnością większość Pakistańczyków da sobie z tym radę, ale jeżeli wymagania będą trochę większe, to mam wątpliwości, czy spełnią oczekiwania naszych pracodawców.
Z doniesień prasowych wiem, że rozważane jest też zatrudnienie tysięcy pracowników z Filipin. Teoretycznie wydaje się, że nie ma tu żadnego zagrożenia, gdyż Filipińczycy tak jak my są katolikami (81,4 proc. – przyp. autora). Ale nie wszyscy. Mimo że muzułmanów jest tylko kilka procent, to w tym kraju powstała jedna z najsilniejszych komórek państwa islamskiego. W ubiegłym roku niemal cała armia filipińska potrzebowała aż sześciu miesięcy, żeby opanować zajmowane przez ISIS jedno miasto ( Marawi – przyp. autora). Dlatego trzeba postawić pytanie, kto i w jaki sposób miałby weryfikować osoby starające się u nas o pracę, bo przecież państwo polskie nie ma takich możliwości. We wszystkich krajach (z wyjątkiem Wietnamu), z których mieliby przyjechać do nas pracownicy, zagrożenie terrorystyczne jest co najmniej spore.
Jeżeli polskie firmy chcą sprowadzać do kraju obcych pracowników, to z pewnością najbezpieczniejszą opcją byliby Białorusini. Kulturowo są zbliżeni do Polaków (wielu z nich zna nasz język lub jest polskiego pochodzenia), nie są nacjonalistami, nie przenoszą swoich wewnętrznych konfliktów za granicę i bardzo chcą pracować w naszym kraju.
Pracownicy podwyższonego ryzyka
Jerzy Dziewulski, poseł (I – IV kadencji), pierwszy polski antyterrorysta:
– Sprowadzanie pracowników z krajów muzułmańskich, gdzie istnieją aktywne komórki terrorystyczne, zawsze będzie obarczone ryzykiem. Także wówczas, gdy zrobimy to w ramach jakichś umów na szczeblu rządowym, gdyż nikt nie jest w stanie sprawdzić, jakie poglądy wyznają ci ludzie. Organizacje terrorystyczne są dziś nastawione na długofalowe działanie. One nie muszą werbować do swoich szeregów muzułmanów na Bliskim Wschodzie, w Pakistanie czy Bangladeszu. Mogą to robić dopiero wówczas, gdy ci ludzie przyjadą do pracy w Europie. Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że część z nich, gdy przekona się, że Unia, a w tym przypadku Polska, nie jest żadną ziemią obiecaną, że za to, co u nas zarobią, ledwo zwiążą koniec z końcem, że są traktowani jak obcy, zaczną się radykalizować. W kierownictwach organizacji terrorystycznych nie siedzą głupcy. Gdy zobaczyli, że Unia podejmuje kroki zmierzające do zatrzymania fali tzw. uchodźców, z których większość, nigdy nimi nie była, zaczynają stawiać na legalnie sprowadzanych pracowników, zwłaszcza że – jak uczy historia krajów Europy Zachodniej – wielu z nich będzie chciało tu zostać na stałe, nawet jeżeli podpisany kontrakt tego nie przewiduje.
Przypomnę, że ogromna większość muzułmanów, którzy osiedlili się na Zachodzie, samorzutnie zamknęła się w gettach. Oni nie chcą się asymilować (nawet w drugim i trzecim pokoleniu) w krajach, do których mają wrogi albo w najlepszym razie obojętny stosunek. W Polsce może być podobnie, jeżeli z czasem liczba imigrantów zarobkowych zwiększy się do setek tysięcy. Przedstawiam tu czarny scenariusz, ale jeżeli teraz nie będziemy ostrożni, to za kilka lat może nas to drogo kosztować. KRZYSZTOF RÓŻYCKI (*) Polska w języku bengalskim