Nieodkupione winy (Angora)
Debiut Jerzego Brzęczka w roli selekcjonera reprezentacji Polski.
Kilka tygodni po fatalnym występie reprezentacji Polski podczas mundialu w Rosji na ławce trenerskiej zadebiutował selekcjoner Jerzy Brzęczek. Zmodernizowana kadra rozpoczęła nowy etap, mierząc się z reprezentacją Włoch w ramach Ligi Narodów oraz rozgrywając kilka dni później towarzyski mecz z Irlandią. Dwa remisy 1:1 i dwa różne oblicza naszej drużyny.
Nie sposób zapomnieć o długo wyczekiwanych przez polskich kibiców mistrzostwach świata w Rosji. Były wielkie nadzieje, a skończyło się wielką klęską. Z posadą selekcjonera pożegnał się Adam Nawałka. Ku zaskoczeniu wielu, szefowie PZPN z prezesem Zbigniewem Bońkiem na czele, postanowili dać szansę poprowadzenia narodowej drużyny niezbyt doświadczonemu trenerowi Jerzemu Brzęczkowi.
Były reprezentant Polski stanął przed niezwykle trudnym zadaniem, jakim jest odzyskanie zaufania wśród kibiców i przywrócenie dobrej atmosfery wokół drużyny. O wielkiej rewolucji nie mogło być mowy, jednak nowy trener postanowił zaskoczyć piłkarskie środowisko debiutanckimi powołaniami. W kadrze pojawiły się nowe nazwiska. Brzęczek postawił na kilku zawodników, z którymi pracował wcześniej w Wiśle Płock. Selekcjoner zdecydował się także nie powoływać jednego z podstawowych zawodników poprzedniej drużyny – Kamila Grosickiego. Popularny „Grosik” w ostatnich tygodniach zamiast skupić się na grze w klubie, walczył o transfer do innego zespołu. W grę wchodziły francuskie i tureckie kluby, a także słynny portugalski Sporting Lizbona. Niestety, na ostatniej prostej zerwano wszelkie negocjacje z Polakiem i dynamiczny skrzydłowy przez co najmniej kolejne pół roku pozostanie zawodnikiem Hull City – drużyny z zaplecza angielskiej Premier League. Brak zaproszenia na zgrupowanie reprezentacji Polski dla trzydziestolatka wydawał się zatem całkiem logiczną decyzją. Logiki zabrakło jednak w przypadku Kuby Błaszczykowskiego, którego Brzęczek jest wujkiem. Kuba, pomimo że od dłuższego czasu nie ma szans na grę w niemieckim VfL Wolfsburg, otrzymał powołanie, co w ocenie wrześniowego zgrupowania okazało się jednym z największych nieporozumień. Trudno pastwić się nad Błaszczykowskim, ponieważ Kuba jest niekwestionowaną legendą reprezentacji, lecz powoływanie go do drużyny narodowej – kiedy znajduje się w fatalnej formie – jest po prostu robieniem mu krzywdy.
Jeszcze polska piłka nie zginęła...
W swoim debiucie Jerzy Brzęczek wyruszył z drużyną do Bolonii, na mecz Ligi Narodów przeciwko pogrążonej w kryzysie Italii. Włochom nie udało się awansować na mundial (po raz pierwszy od 1958 roku!), co było dla tamtejszych kibiców istnym szokiem. Mieliśmy zatem na boisku konfrontację dwóch drużyn, które muszą wznieść się na wyżyny swoich możliwości, żeby odbudować zaufanie fanów. Polsko-włoski pojedynek zapowiadał się ciekawie ze względu na to, że nasi piłkarze stanowią silną kolonię w Serie A. Dość powiedzieć, że w kadrze Brzęczka znalazło się aż siedmiu zawodników grających na co dzień we Włoszech. W wyjściowej jedenastce zabrakło niestety Krzysztofa Piątka, który zbiera doskonałe recenzje w swoim nowym zespole – Genoi. 23-letni snajper strzela w Serie A gola za golem i włoscy dziennikarze byli przekonani, że wystąpi u boku Roberta Lewandowskiego. Brzęczek postawił jednak na ustawienie z jednym napastnikiem, którym oczywiście był „Lewy”. Pierwsze 45 minut w Bolonii to popis gry i renesans Biało-Czerwonych. Można było żałować, że nie potrafiliśmy ani przez chwilę pokazać się z takiej strony dwa miesiące temu w Rosji... Graliśmy dynamicznie, z zaangażowaniem, konstruowaliśmy efektowne akcje, a jedna z nich przyniosła gola dającego nam prowadzenie. Strzelcem bramki był Piotr Zieliński z Napoli, który ma wszelkie predyspozycje do tego, żeby w końcu, u boku Roberta Lewandowskiego, stać się liderem naszej kadry. W drugiej części spotkania do głosu zaczęli dochodzić gospodarze. Włosi strzelili nam gola po rzucie karnym – spóźniona interwencja Błaszczykowskiego – i mecz zakończył się remisem 1:1.
Nie można tak grać!
Cztery dni później Biało-Czerwoni zagrali przed własną publicznością w towarzyskim meczu przeciwko Irlandii. O tym, że po szaleństwie i uwielbieniu dla naszej kadry nie pozostało zbyt wiele, najlepiej świadczy frekwencja na wrocławskim stadionie. Dotychczas bilety na spotkania reprezentacji Polski rozchodziły się jak świeże bułeczki (niezależnie, czy były to mecze o punkty, czy jedynie te sparingowe). We wtorkowy wieczór, mimo niższych niż zazwyczaj cen biletów, na trybunach zameldowało się 25 tysięcy kibiców (pojemność obiektu to 42 tysiące miejsc). O przedmeczowym entuzjazmie wśród fanów nie było mowy. Po ostatnim gwizdku było tylko gorzej...
Jasne było, że w drugim, mniej prestiżowym meczu szansę gry dostaną ci, którzy aspirują do miejsca w kadrze. Na boisku zabrakło przede wszystkim Lewandowskiego i Zielińskiego, co w praktyce oznaczało potężne osłabienie naszej drużyny. Niestety, dublerzy w większości zaprezentowali się katastrofalnie! Pierwsza połowa toczyła się w ślamazarnym tempie. Było to jedno z najgorszych 45 minut, jakie zaserwowali nam polscy piłkarze w ostatnich latach. Na boisku nie działo się kompletnie NIC wartego uwagi. Próżno było wypatrywać jakichkolwiek akcji naszego zespołu. Koszmarnie prezentował się m.in. Karol Linetty, który miał udowodnić, że należy mu się miejsce w drużynie. Jego pomeczowa wypowiedź, z której dowiedzieliśmy się, że „dał z siebie maksa”, jeszcze bardziej pogrąża 23-latka. Przeciwko Irlandii zagraliśmy dwójką napastników. Szansę dostał Piątek, lecz był kompletnie bezbarwny. U jego boku wystąpił Arkadiusz Milik, który tradycyjnie już zmarnował stuprocentową szansę na gola... W drugiej części meczu do ataku ruszyli goście, którzy zdali sobie sprawę, że Polacy tego dnia są rywalem zdecydowanie do ogrania. Ich pierwszą groźną akcję zdążył jeszcze powstrzymać heroicznym wślizgiem Kamil Glik, lecz kilka minut później Irlandczycy znaleźli już drogę do bramki strzeżonej przez Wojciecha Szczęsnego. Przy golu znowu zawinił spóźniony Błaszczykowski, który grał po raz 102. w koszulce z orłem na piersi (wyrównał dotychczasowy rekord należący do Michała Żewłakowa).
Nasza gra lekko ożywiła się po wejściu Mateusza Klicha. 28-latek powrócił do kadry po kilku latach nieobecności i został największym wygranym wrześniowego zgrupowania. Strzelił gola na 1:1 (takim wynikiem zakończył się mecz) i był jednym z niewielu piłkarzy, którzy pokazali, że mają umiejętności, a przede wszystkim chęć do gry w reprezentacji. Z pewnością na środkowego pomocnika należy stawiać w kolejnych meczach. Postawa reszty drużyny jest czymś kompletnie niezrozumiałym. Chęć zmazania plamy po blamażu w Rosji – taki motyw powinien przyświecać zawodnikom. Nowy trener, nowe perspektywy... Obowiązkiem piłkarzy ma być przecież walka na całego! Tymczasem przeciwko Irlandii nasi wyszli na boisko byle tylko „odbębnić” 90 minut i wrócić do klubów. Skoro tak mają wyglądać mecze towarzyskie, to chyba warto się zastanowić nad sensem ich rozgrywania. – Po remisie z Włochami byliśmy w euforii. Dziś niektórzy zawodnicy przesadzili. Podeszli towarzysko do spotkania, chodzili po boisku. Nie wszyscy włożyli wszystkie siły. W reprezentacji nie można tak grać! – grzmiał po meczu Zbigniew Boniek, celnie puentując występ Biało-Czerwonych.
Jak oceniać debiut Brzęczka w roli selekcjonera? Na pewno nie ma sensu wyciągać pochopnych wniosków. Po meczu z Włochami wydawało się, że są powody do optymizmu, natomiast raptem kilka dni później Biało-Czerwoni zafundowali nam bardzo gorzką pigułkę, która przywołała wspomnienia z rosyjskiego mundialu. Być może Brzęczek nie cieszy się zbyt dużym autorytetem wśród piłkarzy, którzy nie bali się zagrać na zatrważająco niskim poziomie, jak w meczu z Irlandią. Pozostaje pytanie, czy gdyby na ławce trenerskiej zasiadał autorytet z zagranicy, jak chociażby Chorwat Slaven Bilić albo Włoch Cesare Prandelli, którzy byli przymierzani do objęcia posady po Nawałce, obraz gry byłby inny...