Przyjemne zmęczenie duszy (Angora)
Rozmowa z Michałem Urbaniakiem.
– Ładną ma pan apaszkę, panie Michale...
–A dziękuję bardzo. Jest z czego wybierać, bo mam ich grubo ponad setkę. Prawdę mówiąc, każda moja podróż kończy się kupieniem jakiejś apaszki. Bez niej czułbym się, jakbym chodził nago. Zresztą to jedyna moja elegancja, może poza kolorowymi skarpetkami.
– Rozumiem, że garniturów pan nie nosi?
– Mam kilka, ale nie lubię w nich chodzić, bo to wszystko ciśnie i gryzie. Ostatnio jednak kupiłem w Nowym Jorku taki lekki i odjazdowy. Jest jednak cztery razy za duży i zanim go włożę, zajmie się nim krawiec. To będzie taka elegancka alternatywna apaszka – ekstrawagancki gadżet, bo ja bardzo lubię gadżety.
– Gdzie pan tak naprawdę mieszka?
– Od lat w Nowym Jorku, ale ostatnio często bywam w Polsce, bo ciągle jestem w podróży. Niedawno zdałem sobie sprawę, że już od 15. roku życia jestem podróżnikiem. Powiem tylko, że chyba w latach 80. robiłem rozliczenie podatkowe i policzyłem bilety lotnicze. Wyszło, że w jednym roku odbyłem 44 loty atlantyckie. Na początku jednak wędrowałem między Łodzią, Warszawą, Krakowem, Opolem i Gdańskiem. Krótko mówiąc, tam, gdzie jazz był muzyką taneczną. Chciało się grać, zwłaszcza że była to muzyka zakazana. A do Stanów pierwszy raz poleciałem w 1962 roku i od razu wiedziałem, że muszę mieszkać w Nowym Jorku. To było zresztą moje marzenie, które pojawiło się w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej, która była wówczas 5th Avenue mojego życia.
– Od lat powtarza pan, że jest nowojorczykiem z wyboru...
– Jedenaście lat później wyjechałem tam na stałe. Pamiętam, że z lotniska wiózł mnie jugosłowiański taksówkarz. Zapytał, na jak długo przyjechałem. Odpowiedziałem: „Może na miesiąc, może na rok...”. A on na to: „Niech pan uważa, bo po roku z tego miasta już się nie wraca”. Miał rację, to jedyne miejsce na świecie, gdzie czuję się jak w domu. Tam jest moja muzyka, tam są największe możliwości, a zarazem największa konkurencja. A przede wszystkim czuję się tam wolny na sto procent. Tam nikt się niczemu nie dziwi, nawet jak wyjdę na ulicę w piżamie. To dla mnie bardzo ważne, bo potrafię być ekstrawagancki i trochę roztrzepany. Ale najważniejsze jest to, że Amerykanie potrafią być skromni, pokorni i szanują drugiego człowieka. A nade wszystko szanują swoją pracę, jakakolwiek by była. Jak jest granie, to też wyłącznie na poważnie, a ja takie podejście do życia bardzo cenię.
– A jak się to ma do współczesnej Polski?
– Cóż, ta obecna Polska zaczyna mi przypominać tę z moich lat młodzieńczych. Nie znam się na polityce, ale obserwuję coraz więcej ograniczeń. To jest niebezpieczne, bo w latach 60. i 70. te ograniczenia były trochę z przymrużeniem oka i każdy robił swoje. Boję się, że teraz jest trochę inaczej – czuje się wokół ciągłe pouczanie i ludzką zawiść, jakieś takie zdenerwowanie. To w sumie sztuczny stres, jakby przed zbliżającym się jakimś kataklizmem. Ale na szczęście wciąż mamy jeszcze kulturę i sztukę, które – jak wiadomo – łagodzą obyczaje. – Czym jest dla pana jazz? – To sztuka używania rytmów i dźwięków za pomocą serca i duszy. Nie trzeba być intelektualistą, żeby grać jazz. Nie trzeba też bać się złych nut, bo takich nie ma. Talent polega na tym, żeby wiedzieć, jak z takiej niepewnej nuty wyjść i co dalej zrobić. To jest piękne uczucie – jak zaczyna się koncert, to wówczas jest taka kładka przez przepaść, na której balansujemy, ale najpiękniejsze jest przejście na drugą stronę. Człowiek kończy występ, jest wyczerpany po tym emocjonalnym striptizie, ale bardzo szczęśliwy. To jest takie przyjemnie zmęczenie duszy. Ale też dlatego muzycy po koncercie muszą pójść na piwo, żeby się po tym rozchełstaniu trochę uspokoić.
– Woli pan grać na skrzypcach czy na saksofonie?
– Zawsze mówię, że skrzypce to moja żona, a saksofon jest kochanką. Albo inaczej: jestem saksofonistą, który często gra na skrzypcach. Prawda jest taka, że miałem być muzykiem klasycznym i wirtuozem skrzypiec. Kiedy więc wymusiłem na mamie kupno saksofonu, to mi powiedziała, że od tego dnia straciła syna. A ja, proszę sobie wyobrazić, po sześciu tygodniach tak opanowałem ten instrument, że zagrałem już koncert. Spełniłem po prostu swoje marzenie, a powiem panu, że te prawdziwe zawsze się spełniają. Trzeba tylko pracować i być konsekwentnym w tym, co się robi. No i prawda, tak jak ta ruska gazeta, jest niezwykle ważna. Jak człowiek żyje w prawdzie, to zajdzie daleko w każdej dziedzinie. Jak ktoś gra prawdziwą muzykę, to publiczność zawsze ją zrozumie. A jak się kombinuje, to nigdy to nie przejdzie. Jak to jest? Kłamstwo ma krótkie nogi?
– Zagranie w filmie też było pańskim marzeniem? „Mój rower” z pana udziałem zdobył nie tylko uznanie publiczności.
– To rzeczywiście zupełnie niezwykłe i nowe. Spotkaliśmy się z reżyserem Piotrem Trzaskalskim, bo on też lubi jazz. I jakoś tak napomknął, że pasowałbym do jego nowego filmu. Zrobiliśmy zdjęcia próbne i zaczęła się kolejna wielka przygoda w moim życiu, a ono nie zna granic. Powiem szczerze, że na początku nie było łatwo, bo to przecież duża rola. Ale już po kilku dniach na planie poczułem się jak ryba w wodzie. W końcu to tylko inna forma występu przed publicznością. Zresztą Piotr mi tłumaczył: „Jeżeli przekręcisz tekst, to znaczy, że był źle zapisany”. Teraz już wiem, że czuję się urodzonym muzykiem i aktorem. To jest część mojej osobowości i charakteru, albo jego braku, jak kto woli.
– I w tenże sposób stał się pan gwiazdorem filmowym...
– To niebywałe, ale za rolę w „Moim rowerze” dostałem nagrodę dla najlepszego aktora w Tallinie podczas Fil Festival w Estonii!
– Ma pan dalsze plany związane z filmem?
– Ja to nie, ale inni mają. Co jakiś czas dostaję jakieś propozycje i scenariusze do przeczytania. Nie jest źle, ale czasami odmawiam. Odmówiłem chociażby roli emerytowanego detektywa skaczącego przez płot. Nie nadaję się do takich ekscesów, już nie to zdrowie.
– Na razie, już 24 września, odsłoni pan Gwiazdę Michała Urbaniaka w „Alei Sław” na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Duża radość?
– Ogromna, bo Łódź zawsze była bliska mojemu sercu, a Gwiazda będzie symbolem tego, że było warto to wszystko robić. Zaprosiłem na tę uroczystość moich nowojorskich muzyków, żeby byli ze mną, bo spędziliśmy ze sobą 10 lat. To tak, jakbym do Łodzi sprowadził swoją cząstkę Nowego Jorku...
– Już po raz 12. spotka się pan z młodymi muzykami na Urbanator Days. Ściąga pan do Polski najbardziej gorące nazwiska światowej sceny jazzu, soulu i rapu. Kto wystąpi w tym roku?
– Zagrają między innymi: Al MacDowell – gitarzysta basowy znany m.in. ze współpracy z Ornette Colemanem czy Jocelyn Brown, Michael „Patches” Stewart – uwielbiany przez polską publiczność amerykański trębacz, współpracujący m.in. z Marcusem Millerem, Rich Harrison – amerykański perkusista i producent, Femi Temowo – gitarzysta, który współpracował m.in. z Amy Winehouse, Wyntonem Marsalisem czy George’em Benelomani, Andy Ninvalle – raper, beatboxer oraz tancerz. A także – Patrycja Zarychta – wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów, oraz Michał Wróblewski – pianista i kompozytor młodego pokolenia, zdobywca m.in. Grand Prix Jazz M.
– Czemu służą warsztaty Urbanator Days?
– Światowe indywidualności muzyczne zaprezentują uczestnikom warsztatów najważniejsze style muzyczne: hip-hop, blues, soul, fusion i jazz nowoorleański. Każdy uczestnik zajęć będzie miał możliwość wykonania wybranych przez siebie utworów, a także „szlifowania” swojego gatunku muzycznego pod okiem wybitnych nauczycieli. Wszystkim pasjonatom muzyki oddajemy całych siebie. Będziemy się wzajemnie inspirować, wymieniać doświadczeniami i razem grać. Pamiętam, że jak przed wielu laty zagrałem w łódzkich „Siódemkach” z amerykańskimi muzykami, to dostałem takich skrzydeł, że ho, ho. Mam szczęśliwie nosa do młodych talentów, a z tych naszych warsztatów powstają później zespoły i świetni soliści.
– Co pan jeszcze wymyśli, panie Michale?
– Nie wiem, moje pomysły rodzą się z potrzeby muzyczno-emocjonalnej. Można powiedzieć, że wciąż dążę do tego, żeby było bardzo dużo muzyków, którzy grają prawdziwie, z sercem, z duszą i rytmem. Jeżeli chodzi o mnie, to chcę, żeby więcej mojej muzyki było śpiewanej z tekstem, chcę też dalej komponować muzykę do filmu. À propos: pod koniec listopada odbędzie się koncert w Filharmonii Narodowej poświęcony mojej muzyce filmowej. Bardzo się z tego cieszę, bo sporo rzeczy zrobiłem w Nowym Jorku, a nie są w ogóle znane w Polsce. – Sił na to wszystko wystarcza? – Musi, bo ja jestem wszystkoholikiem.