„Książkowy Włodek” z Manhattanu zbiera na nowego żuka (NaTemat)
Ktoś podpalił żuka wypełnionego książkami, którymi od 13 lat na tczewskim Manhattanie handluje Włodek. Internauci zrzucają się na nowy samochód, a w mieście szukają winnych.
Stary został przez kogoś podpalony.
Wiatr rozwiewa popiół i resztki zżółkniętego papieru zapełnionego drobnym druczkiem. To pozostałości po tych najcenniejszych książkach Włodka. Te trzymał z przodu żuka i właśnie ta część spłonęła. – Tych, które ocalały, nie da się czytać, bo strasznie śmierdzą – mówi sąsiadka z tczewskiego targowiska, które każdy nazywa Manhattanem. Można tu kupić wszystko.
59-letni Włodek handluje od 13 lat. – Wcześniej utrzymywałem się z prac dorywczych. Przyszedł koniec roku i postanowiłem, że zacznę sprzedawać swoje książki – opowiada, odpalając kolejnego papierosa.
W Tczewie (woj. pomorskie) Włodek nie miał konkurencji, miał za to stałych klientów i ludzi, którzy regularnie pozbywali się z domu zbieranych latami książek, a niechciane zbiory lądowały w jego żuku. Samochód służył mu za magazyn. – Bywało lepiej, bywało gorzej. Sprzedawałem towar za niewielkie pieniądze, często oddawałem za darmo – mówi. Wielkiego zysku z tego nie miał: od kilkuset do tysiąca złotych.
– I tak wspólnie z matką udawało nam się utrzymać. A w tej chwili tylko jej emerytura nam została – dodaje Włodzimierz. Nie chce, by podawać jego nazwisko, tylko przydomek: Książkowy. – O mnie tu wszyscy mówią „Książkowy Włodek”.
W pierwszy czwartek września Włodka obudzili obcy ludzie. Jeszcze przed godz. 7 przybiegli do jego domu prosto z targowiska. Przynieśli niedobre wieści. Włodek szybko zerwał się z łóżka i pobiegł na Manhattan. Na targowisku aż huczy, że ktoś podpalił samochód „Książkowego Włodka”. Policja zresztą też ma takie podejrzenia: – Pojazd nie miał silnika i nie był uruchomiony, dlatego zwarcie instalacji było wykluczone. Ustalamy, kto to zrobił – mówi aspirant sztabowy Dawid Krajewski z tczewskiej policji.
Na miejscu był stróż, który noce spędza w biało-czerwonej budce i pilnuje targowiska. I to Włodkowi nie daje spokoju: – Dlaczego o 4.30 były otwarte wszystkie wejścia do Manhattanu i dlaczego o tej porze, kiedy jest jeszcze ciemno, dozorca sprzątał targowisko i nie widział, co się stało z żukiem? – pyta. Budka, w której urzęduje strażnik, za dnia jest pusta. Administrator targowiska odsyła nas do Zakładu Usług Komunalnych.
Widok spalonego żuka i czarnego od popiołu betonu przyciąga spojrzenia przechodniów i dziennikarzy. Ci tłumnie zjechali do „Książkowego Włodka”, po tym jak fotografka Katarzyna Gapska na zdjęciach uchwyciła dramat, jaki go spotkał.
To ona zareagowała na apel, który Włodek zapisał na białych kartach i przykleił do maski żuka: „Żyję tylko ze sprzedaży książek, teraz nic. Pomóżcie”. Gapska wpadła na pomysł, by zorganizować zbiórkę na nowego żuka. Cel – zebrać 3 tysiące złotych. Ale dwa dni później, kiedy na koncie pojawia się już ponad 40 tys. zł (14 września rano jest już ponad 70 tys. zł), inicjatorka zbiórki myśli o przyczepie gastronomicznej.
– Nie miał wrogów. Dużo ludziom pomagał. Można było przyjść i wziąć książkę za darmo. On nikomu nie przeszkadzał – zapewnia kolega Włodka, który siedzi pod sklepem.
Wieść niesie, że Włodek zadarł z urzędnikami. – Cały cyrk zaczął się w połowie 2016 roku. Właściciele straganu z warzywami stojącego tam przy drodze, kłócili się ciągle z producentami warzyw, działkowcami. 3 lipca 2016 roku tu wjechano, porobiono płoty. Część sprzedających wygoniono na stoły, mnie też chcieli postawić w inne miejsce – opowiada Włodek.
„Książkowy” przez jakiś czas sprzedawał książki przez płot. – Nie wiem, co im przeszkadzało. Dla mnie ubarwieniem całego Manhattanu były te babcie z kwiatkami i on z książkami. Wyrzucili wszystkich – opowiada jedna z handlujących. Ma swoją teorię, dlaczego tak się stało: – Tu stał gość z warzywami, który miał dużo niższe ceny. Chodziło o niego, chcieli się go pozbyć, a przy okazji oberwali inni.
W ZUK tłumaczą, że wtedy „reorganizowali targowisko”.
– Wyznaczyliśmy miejsca do handlu na stołach, a nie tam, gdzie się chce. Dotyczyło to wszystkich, a nie tylko pana Włodzimierza. On zażądał, by działalność prowadzić w konkretnym miejscu. Inni handlujący oburzali się, że płacą więcej, sprzedają przez cały rok, a pozostali przyjeżdżają na 1,5 miesiąca, wykupują najlepsze miejsca, płacą najmniej i najwięcej zarabiają. A tymczasem stanowiska zadaszone były puste – wyjaśnia nam Przemysław Boleski, dyrektor Zakładu Usług Komunalnych.
Do listy argumentów dorzuca jeszcze jeden: – Obecność sprzedających ograniczała ruch, bo zawężało się przejście. Dlatego cały handel przenieśliśmy w miejsca, które są do tego przystosowane.
– Może chce pani zobaczyć dokumentację zdjęciową samochodu pana Włodzimierza i terenu tuż obok, jeszcze sprzed tej tragedii? – pyta mnie dyrektor Zakładu Usług Komunalnych.
Odpowiadam, że wiem o zdjęciu, które ktoś zrobił Włodkowi z piwem w ręku. O tym dzień wcześniej mówił mi sam „Książkowy”: – Około godz. 10 przyjechał zastępca dyrektora ZUK-u i rzucił tekstem, „że mają zdjęcie, jak siedzę w żuczku i piję piwo”. I dlatego żuczek miał spłonąć.
Na targu biorą Włodka w obronę: – Te dwa-trzy piwa sobie wypije, ale pijanego to go nigdy nie widziałem.
Urzędnicy powtarzają, że Włodek na Manhattanie to „bardziej koczuje, niż handluje”.
– Tam się działy różne rzeczy. Za tym samochodem niektórzy się wypróżniali, wokół był nieporządek. Ta sytuacja nastąpiła zapewne poprzez zaprószenie ognia przez kolegów pana Włodzimierza, kompanów, degustatorów różnych trunków – mówi pewny swego pracownik tczewskiego urzędu, który woli pozostać anonimowy.
Włodek miał problem z alkoholem. Obronił się w 1987 roku. Później pracował w różnych spółkach, zajmował się handlem. – Powiedzmy sobie szczerze, że zacząłem robić interesy z Rosjanami. Jako młody gówniarz byłem pewien, że wytrzymam. No nie wytrzymałem. To mnie pochłonęło – mówi i wymownie wskazuje wyprostowaną dłonią na szyję. Stracił wszystko. Osiem lat zajęło mu wyjście z nałogu.
Rozmowę przerywa nam Edek. Przyszedł się przywitać. – Od 20 lat chodzę po Manhattanie i jak to się stało, to płakałem – przyznaje. Włodek szybko tłumaczy, że to właśnie Edzio jest autorem ksywki „Książkowy”.
Włodek czasami myśli, że może lepiej byłoby to wszystko rzucić, spróbować normalnej pracy ze stałą pensją. Ale potem szybko przychodzi druga myśl: – Co ja powiem ludziom, którzy przez tyle lat przynosili mi książki? Część się spaliła, ale ludzie wiedzą, że ja dalej mam książki. Mam im powiedzieć, że po tylu latach olałem sprawę i idę na dozorcę? Tak nie można. Myśmy byli inaczej chowani.
– Mnie uczono, że człowiek jest jednostką społeczną, a moje zadanie nie polega na tym, żeby sprzedać dwie rafinerie czy inne statki, tylko na tym, żeby ludziom coś dać – tłumaczy (...). Fot. NaTemat.pl (Skróty pochodzą od redakcji Angory)