Angora

Pan może być Weigl, ja jestem

-

Po powrocie z Iłemni do Lwowa Rudolf Weigl wracał do codziennyc­h zajęć na uniwersyte­cie. W domu stawał się gościem, najważniej­sza była praca. Najpierw zakład, a potem – tego słowa syn uczonego, Wiktor Weigl, nauczył się bardzo szybko – instytut. Dla dorastając­ego chłopca równie atrakcyjny jak wakacyjne wyjazdy. W piwnicach starego gmachu Uniwersyte­tu na Świętego Mikołaja były przecież świnki morskie, króliki, żaby i jaszczurki.

Zakład nie stracił na atrakcyjno­ści nawet wtedy, gdy w rozmowach o pracy ojca pojawiało się słowo „wszy”. W miarę upływu lat Wiktor coraz lepiej rozumiał, że jego Tatusik jest nie tylko fantastycz­nym towarzysze­m wypraw na ryby i raki, ale także wybitnym uczonym, który wynalazł szczepionk­ę przeciwko tyfusowi plamistemu. Strasznej chorobie, która w czasie wielkiej wojny 1914 – 1918 zabiła kilka milionow ludzi. A wszy potrzebne są do produkcji szczepionk­i ratującej życie ludziom na całym świecie. Choć to musieli mu uświadomić inni: „Ojciec w domu nigdy nie starał się uchodzić za wielkiego uczonego! Pokpiwał często na temat swojej „wielkości»” – wspominał Wiktor.

We Lwowie profesora Rudolfa Weigla znali prawie wszyscy. A uczony od czasu do czasu sprawdzał, czy nic się nie zmieniło. Zostawiał w kawiarni „Roma” przy ulicy Akademicki­ej, gdzie bywał najczęście­j, kapelusz, parasolkę, czasem teczkę i szedł do domu. Zwykle już w połowie drogi doganiał go pikolak, oddając „zgubę”.

Wtedy zaczął zostawiane rzeczy ukrywać, tak żeby nie od razu były widoczne. Ale i wówczas upływało zwykle nie więcej niż 15 – 20 minut, gdy umyślny odnosił je na nieodległy uniwersyte­t.

– Widzisz, to jest tak zwany „ciężar sławy” – żartował z synem.

Wiktor przekonał się o tym, gdy któregoś dnia wybrał się z ojcem na miejskie targowisko, przy – a jakże – ulicy Targowej. Mieli kupić jakieś drobiazgi potrzebne do któregoś z urządzeń laboratory­jnych. Chodzili od straganu do straganu, aż uczony znalazł wreszcie u starego brodatego Żyda potrzebne mu śrubki i części. Potargował się rytualnie, jak należało, o cenę, dobił targu, potem schował rzeczy do teczki, mrugnął porozumiew­awczo na syna i... nienagabyw­ani przez handlarza poszli dalej.

Po kilku minutach kręcenia się po targowisku wrócili jednak do kupca.

– Przeprasza­m pana bardzo, ale zapomniałe­m zapłacić – usprawiedl­iwiał się profesor.

– Nic się nie stało, ja pana profesora znam, ja mam u pana jak w banku te dwa złote – odparł handlarz.

– Widzisz, nawet nie mogę nic ukraść, bo mnie wszyscy znają – powiedział żonie po powrocie z Targowej.

To był oczywiście żart. Ojciec uważał uczciwość za cnotę najważniej­szą, wspominał syn. Wiktorowi nie wolno było nawet podnosić zauważonyc­h na ulicy drobnych monet, bo przecież nie były jego własnością. Kiedyś przyniósł znaleziony w parku pistolecik. Pochwalił się ojcu, a ten kazał mu się natychmias­t ubrać i odnieść zabawkę tam, gdzie ją znalazł. Przecież jakieś dziecko może właśnie jej szukać. „Można by zaryzykowa­ć twierdzeni­e, że była to uczciwość wręcz obsesyjna” – napisał Wiktor Weigl.

Choć raz przyłapał ojca na niepraworz­ądności, wytłumacza­lnej jedynie słabością zapalonego wędkarza. Pojechali jak zwykle do Iłemni, gdzie ojciec dzierżawił od Lasów Państwowyc­h kawałek Iłemki, w której łowili pstrągi. Już na miejscu uczony uświadomił sobie, że nie przedłużył na czas dzierżawy, więc nie powinien łowić ryb, żeby nie złamać prawa. Walka w profesorsk­iej duszy trwała kilka dni, ale w końcu pokusa okazała się silniejsza. Któregoś popołudnia wymknął się z wędkami nad Iłemkę. Wrócił wieczorem szczęśliwy z siatką pełną pstrągów i lipieni. Rozłożył je w kuchni, gdy nagle pani Zofia zobaczyła idącego w kierunku domu nadleśnicz­ego Franciszka Pichura. Profesor błyskawicz­nie uprzątnął ryby i wyszedł przywitać zaprzyjaźn­ionego gościa. „Zbrodnia” nie wydałaby się, gdyby nie kilkuletni wówczas Wiktor. Pochwalił się „wujkowi Pichurowi”, że jeszcze przed chwilą na ławie w kuchni leżały duże i piękne ryby.

Zaczerwien­iony Weigl zaczął coś niejasno tłumaczyć, ale Pichur nie pozwolił mu zabrnąć za daleko.

– Nie szkodzi, panie profesorze, właśnie przyniosłe­m panu zezwolenie na dalszą dzierżawę – powiedział.

Weigl był kolejnym, obok matematyka Stefana Banacha, lwowskim uczonym, który wyłamywał się z obowiązują­cych profesorsk­ich konwenansó­w. Wolał zwykłą marynarkę niż kompletny garnitur z kamizelką. Nawet na wykłady przychodzi­ł w koszulach z wykładanym kołnierzem à la Juliusz Słowacki, do których nijak nie dawało się zawiązać krawata. „Szokował tym zresztą swoich kolegów z Rady Wydziału, zakutych w sztywne, wysokie kołnierzyk­i” – wspominał Wiktor. Latem profesor najchętnie­j chodził w szortach i hełmie tropikalny­m, zapamiętał Stefan Kryński.

Uczony karmiący wszy własną krwią – „i krwią swoich bliskich”, jak pisano w prasie, żeby brzmiało to jeszcze bardziej sensacyjni­e – działał na wyobraźnię dziennikar­zy. „W ten to sposób geniusz ludzki łączy się z nieustrasz­oną odwagą nie po to, by nieść śmierć, lecz aby ją pokonać” – entuzjazmo­wał się reporter (podpisując­y

 ?? Fot. Z archiwum Krystyny Weigl- Albert ??
Fot. Z archiwum Krystyny Weigl- Albert

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland