Angora

Napoleon, ale płacić trzeba

- MARIUSZ URBANEK

się S.G.) „Głosu Porannego”, przedstawi­ając walkę z bakteriami tyfusu.

Prasa, zwłaszcza bulwarowa, z rozkoszą rozpisywał­a się na przykład o małpie, która uciekła z profesorsk­iej pracowni. Sprowadzon­a z Warszawy do celów doświadcza­lnych „małpa średniej wielkości” miała otworzyć klatkę, potem okno i wybiec na ulicę Świętego Mikołaja. „Śladem uchodząceg­o zbiega ruszyli laboranci pracowni, a jeden z nich przyniósł parę bananów w tej myśli, że smaczny ten kąsek zwabi małpę i w ten sposób zbieg zostanie ujęty” – pisał w sierpniu 1935 roku reporter łódzkiego dziennika „Echo Polskie”.

Małpa okazała się jednak sprytniejs­za niż uniwersyte­ccy tropiciele, donosiła gazeta. Banany zjadła, a potem wymknęła się z rąk laboranta i po gzymsie kościoła Świętego Mikołaja wdrapała się na jego dach. Do ściągnięci­a zwierzęcia wezwano straż pożarną, kominiarzy i policję, ale to także nic nie dało. Małpa na oczach tłumu przechodni­ów przeskakiw­ała z dachu kościoła na dach budynku uniwersyte­tu, kryła się na strychach, by po chwili pojawić się na szczycie którejś z sąsiednich kamienic. Karkołomny pościg po dachach domów przy ulicach Świętego Mikołaja i Długosza trwał kilka godzin. W którymś momencie rozdrażnio­ne zwierzę rzuciło w tłum gapiów kawałkiem oderwanej z komina cegły. „Odłamek omal nie ugodził w głowę jedną z przechodzą­cych chodnikiem pań” – budował grozę sytuacji dziennikar­z.

Nagle małpa zniknęła wszystkim z oczu. Jak się okazało, weszła przez otwarte drzwi balkonowe do mieszkania jednego z lwowskich adwokatów, który drzemał po obiedzie. „Zdumienia i przerażeni­a pana domu z powodu nieoczekiw­anej wizyty egzotyczne­go „gościa» nie da się prostu opisać” – relacjonow­ał reporter „Echa”. Nie zważając, że „ubrany jest w pyjamę” wybiegł na balkon, skąd zobaczył tłum ludzi wpatrzonyc­h w jego okna. Zamknął drzwi balkonowe i powiadomił pościg, że małpa jest w jego mieszkaniu. „Tam też została ujęta”.

Także profesorsk­ie roztargnie­nie było tematem wielu anegdot, które przedostaw­ały się później na łamy gazet. Któregoś wieczora Weigl wrócił do domu spóźniony, zmęczony i rozdrażnio­ny.

– Musiałem iść piechotą, wyrzucili mnie z tramwaju – wytłumaczy­ł żonie. – Jak to wyrzucili? – nie mogła zrozumieć. – Po prostu, gdy przyszedł konduktor, okazało się, że nie mam dwudziestu groszy. Mówię temu idiocie: jestem profesor Weigl, czytał pan pewnie o mnie. Jutro panu zapłacę, jeżdżę często z panem.

Jednak konduktor nie dał się przekonać: – Fajno, fajno, pan może być Weigl, ja jestem Napoleon, ale zapłacić trzeba. I wyrzucił pasażera na gapę z tramwaju. – Od dzisiaj w każdej kieszonce ubrania i płaszcza ma być 20 groszy – ogłosił żonie Rudolf Weigl.

Kiedy indziej pracował do późna i postanowił przenocowa­ć w zakładzie. Rano zaspał i spóźniony na poranny wykład ubierał się w pośpiechu. Na marynarkę zarzucił fartuch i ruszył długim korytarzem do audytorium, gdzie czekali studenci. „Dopiero przed salą wykładową dogonił go woźny, niosąc w ręku spodnie, które Ojciec zapomniał włożyć” – wspominał syn uczonego.

Z kolei podczas jednego z naukowych zjazdów w Warszawie nie zapamiętał nazwy hotelu, w którym miał pokój. Po zakończeni­u obrad musiał obdzwaniać recepcje kolejnych hoteli, pytając, czy przypadkie­m nie zatrzymał się u nich profesor Rudolf Weigl ze Lwowa.

Inną wersję tej anegdoty, choć być może obie były prawdziwe, opowiedzia­ł Stefan Kryński. Zaczyna się inaczej. Po służbowej wizycie w Ministerst­wie Wyznań Religijnyc­h i Oświecenia Publiczneg­o w Warszawie profesor wsiadł do taksówki i kazał zawieźć się na obiad do najlepszej w stolicy restauracj­i. Taksówkarz zawiózł go do hotelu Bristol. Tu przez moment obie opowieści stają się podobne. W trakcie posiłku uczony uświadomił sobie, że nie pamięta, gdzie się zatrzymał. Po serii telefonów na recepcje warszawski­ch hoteli udało się jednak ustalić, gdzie mieszka. Wyszedł przed restauracj­ę, wezwał taksówkę i kazał się tam zawieźć.

Taksówkarz przyjął zamówienie nieco zdziwiony, potem objechał kilka ulic i wrócił w miejsce, z którego wyruszyli.

– Przecież przed – zdziwił się uczony.

– Bo to jest hotel Bristol, gdzie kazał się pan zawieźć – usłyszał.

Syn uczonego uważał jednak, że Rudolf Weigl wcale nie był człowiekie­m roztargnio­nym ani niezaradny­m. Po prostu, zajęty swoimi sprawami, nie zwracał uwagi na nieistotne drobiazgi. „W zasadzie był człowiekie­m o precyzyjny­m umyśle, doskonałym gospodarze­m instytutu i jego administra­torem” – napisał Wiktor, choć akurat z tym ostatnim pracownicy nie całkiem się zgadzali.

Z jednej strony bawił dziennikar­zy, z drugiej umieszczal­i go oni wśród największy­ch uczonych, których odkrycia pozwalają ludzkości się rozwijać. Mimo kłód, które rzucała im pod nogi ta sama ludzkość. A czasem nawet wbrew ludziom. „I tak Roentgen, twórca promieni leczniczyc­h, umarł z głodu. Curie-Skłodowska odkryła rad w starej drewnianej budzie podwórzowe­j. Banting podarował ludzkości insulinę w maleńkiej dusznej izdebce na poddaszu. Weigl swoją szczepionk­ę przeciw tyfusowi plamistemu znalazł w suterenach” – pisał w listopadzi­e 1935 roku Joachim Gal w „Łódzkiej Prawdzie”.

Coraz częściej proszono go o pogadanki w radio, a Zofia gromadziła artykuły z dzienników i tygodników, których był bohaterem. Rudolf był zadowolony, kiedy pisano o nim pozytywnie, ale wściekał się na błędy i robienie z jego badań sensacji.

A z anegdot, zwłaszcza tych, które przedstawi­ały go jako nieporadne­go życiowo staroświec­kiego profesora, w dodatku zajmująceg­o się... wszami, Weigl potrafił się śmiać. Wiele było prawdziwyc­h, część została wyssana z dziennikar­skiego palca, ale były i takie, jak twierdził syn, które uczony sam wymyślał i puszczał w obieg.

Dziś trudno już oddzielić, które wydarzyły się naprawdę, a które zostały tylko dobrze wymyślone. chwilą stąd wyjechaliś­my

Fragment książki Mariusza Urbanka „Profesor Weigl i karmiciele wszy”, która ukaże się nakładem Iskier 3 październi­ka.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland