Jest we mnie dużo naiwności
Jest wybitną aktorką krakowską o ogólnopolskim nazwisku i dorobku filmowym oraz telewizyjnym. Niezapomniana tytułowa rola w „Damie kameliowej” – filmie Jerzego Antczaka. Zadebiutowała w Starym Teatrze w „Zbrodni i karze” jako dziewięciolatka. W tym miejscu pracuje do dzisiaj. Ostatnio oglądamy aktorkę w tytułowej roli męskiej w sztuce Czechowa „Płatonow”, a pamiętamy z „Opery mleczanej”, w której jako Sopran przeskakuje z postaci w postać z powagą diwy operowej. Znakomicie parodiuje ekspresję przedwojennych aktorek w sztuce „Być albo nie być” jako gwiazda teatru Maria Tura. Lista ról teatralnych jest bardzo długa. W filmie gra ostatnio w „Reakcji łańcuchowej”, „Fanatyku” i „Kamerdynerze”. Ma stopień doktora i jest wykładowcą w Akademii Teatralnej w Krakowie. Zdobyła wiele nagród i odznaczeń, ze srebrnym Gloria Artis na czele.
– Wróciła pani z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Z jakimi wrażeniami?
– Niezwykłymi, bo po raz pierwszy zobaczyłam „Kamerdynera” – film, w którym gram Gerdę von Krauss. I w ogóle po raz pierwszy byłam na tym festiwalu. Od 25 lat nie mogłam pojechać, bo albo miałam zostać mamą, albo były próby do premier w teatrze, albo grałam spektakle. Byłam więc pod bardzo dużym wrażeniem. Żałuję, że nie mogłam niczego zobaczyć, bo było tyle działań promocyjnych wokół „Kamerdynera” – podróżowaliśmy po całym Wybrzeżu. – Co jest największą siłą „Kamerdynera”? – Rozmach opowiedzianej historii, która toczy się na terenie Kaszub od 1900 do 1945 roku. To bardzo burzliwy czas. Pierwsza wojna światowa, odzyskanie przez Polskę niepodległości, zmiana granic, zmiana systemu monetarnego, wybuch drugiej wojny światowej, znowu zmiana granic, okupacja. Oprócz faktów historii film opowiada o bardzo dramatycznych historiach ludzkich. Wszystkie te zawirowania historyczne przedstawione są z punktu widzenia zwykłego człowieka.
– Pruska arystokratka Gerda von Krauss zdaje się bardzo odległa od pani prywatnie...
– Nie mieszkam w pałacu, nie dysponuję tak liczną służbą, nie mam tak pięknych kostiumów. Z jednej strony można żałować, a z drugiej – dziękować Panu Bogu, że oszczędzono mi tylu tak dramatycznych wydarzeń.
– Fabuła „Kamerdynera” pokazuje najważniejsze momenty historii Polski z pierwszej połowy XX wieku. Pani bohaterka zmienia się. Czy właśnie to było najtrudniejsze zadanie aktorskie?
– Na ekranie pojawiam się jako niespełna 30-letnia kobieta i kończę, dobijając do osiemdziesiątki. Jest to niezwykle napisana historia. Pomogła fantastyczna charakteryzacja, która wymagała długiego siedzenia w fotelu, co było prawdziwą próbą cierpliwości. Po zdjęciach trzeba było charakteryzację zdejmować specjalnymi środkami kosmetycznymi; zdarzało się, że nie było to bezbolesne. Ale spojrzenie na siebie w lustrze, żeby zobaczyć odbicie dużo, dużo starszej kobiety też jest niezwykłym doświadczeniem. To jest warstwa zewnętrzna, a najbardziej interesującym zadaniem było to, co dzieje się wewnątrz postaci z upływem czasu. Pomiędzy kolejnymi transzami zdjęć była prawie półtoraroczna przerwa, głównie z powodów finansowych, ponadto nie kręciliśmy zdjęć chronologicznie. Trudność tworzenia postaci polegała też na tym, żeby dobrze sobie poukładać w głowie, jak ta postać się zmienia, żeby mimo przeskoków w zdjęciach nie zgubić jej charakterystycznego rysu wewnętrznego. Byłam zachwycona scenariuszem, postać Gerdy została tam bardzo pięknie napisana.
– W ubiegłym roku zagrała pani dwie role. Jaka była matka Adama w „Reakcji łańcuchowej”, a jaka żona Andrzeja w „Fanatyku”?
– W „Reakcji łańcuchowej” byłam osobą bardzo niesympatyczną, dążącą po trupach do osiągnięcia celu, zrobienia kariery i ułożenia sobie życia według pewnego schematu. W „Fanatyku” spotkała mnie niezwykła przygoda – pracowałam z bardzo młodym reżyserem. Grałam postać charakterystyczną, zmęczoną życiem żonę fanatycznego wielbiciela rybołówstwa. Problem przedstawiony trochę w krzywym zwierciadle. Na planie było bardzo zabawnie i niezwykle miło wspominam tę pracę.
– Oba te filmy przeszły prawie niezauważone. Jak pani sądzi, dlaczego?
– Może po prostu się nie podobały? Może nie spełniały pewnych kryteriów? Nie wiem. Nie umiem tego ocenić. Nie lubię oglądać siebie na ekranie, natomiast bardzo silnie zapamiętuję atmosferę z planu, podobnie jak w teatrze zapamiętuję atmosferę z prób.
– Do dzisiaj pamiętam pani „Damę kameliową” w filmie z 1995 roku. Jak pani wspomina pracę nad tą legendarną postacią?
– Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Spotykałam się z legendą polskiego filmu panem Jerzym Antczakiem i panią Jadwigą Barańską. Towarzyszyło mi niezwykłe uczucie: radość i duma, że mogę popracować pod ich okiem. Byłam wtedy młodziutką, początkującą aktorką i niewiele umiałam, dlatego ich opieka i pomoc były nieocenione. Podobnie jak Jana Frycza, który grał Armanda. Film jest mi bliski także z innego powodu. W trakcie zdjęć dowiedziałam się, że będę mamą. Pamiętam atmosferę pracy, kostiumy, w których zresztą bardzo dobrze się czuję. – Oglądała pani film z Gretą Garbo? – Oczywiście, podobnie jak film Isabelle Huppert. – A operę „Traviata”, która opowiada tę samą historię?
– Może nie tyle oglądałam, co słuchałam. „Dama kameliowa” to temat, który doczekał się materializacji na różnych polach, bo opowiada ponadczasową historię bardzo pięknej i namiętnej miłości.
– Debiutowała pani w Starym Teatrze w Krakowie w „Zbrodni i karze” jako dziewięciolatka. Czy ten debiut zadecydował o tym, co postanowiła pani robić później?
– Tak, to był rodzaj wirusa, którego połknęłam, i który tkwił we mnie bardzo długo w utajeniu. Pochodzę z rodziny muzyków i wydawało się wszystkim, że także nim będę. Przez wiele lat moje życie i edukacja szły w tym kierunku. Kiedy byłam osobą dojrzałą i dorosłą, wirus przystąpił do ataku. Wtedy zadecydowałam, że nie będę studentką Akademii Muzycznej i zapragnęłam zostać studentką Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Obie uczelnie znajdowały się w jednym budynku. Na pierwszym piętrze