Twarde lądowanie Sojuza
Lot statku kosmicznego mającego dostarczyć na orbitę członków załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej trwał niespełna trzy minuty. Szczątki Sojuza spadły na obszarze wielu kilometrów, ale na szczęście zarówno rosyjski jak i amerykański astronauta wylądowali w jednym kawałku.
Zaplanowany na 11 października lot miał być rutynowy do tego stopnia, że agencja kosmiczna Roskosmos zdążyła opublikować filmik o udanym starcie: wynosząca na orbitę statek kosmiczny Sojuz MS-10 rakieta Sojuz-FG startuje z Bajkonuru, a potem oddzielają się od niej kolejne stopnie. Zgodnie z opisem w 287. sekundzie lotu znajdowała się ona na wysokości 156 kilometrów, poruszając się z prędkością 14 tys. km na sekundę. Tylko że były to animowane kadry, a rzeczywiste wydarzenia przebiegały znacznie bardziej dramatycznie już od 119. sekundy. Na żywo komentowali je internauci, którzy oglądali relację o rzekomym sukcesie misji: – Czy wyście tam całkiem zgłupieli? Jakie oddzielenie drugiego stopnia??? Załogowy aparat w trybie awaryjnym spada na Ziemię po trajektorii balistycznej – pisali pod filmikiem, zanim usunięto go z serwisów społecznościowych.
Do awarii doszło podczas odłączania się bocznych bloków pierwszego stopnia rakiety nośnej od centralnego bloku jej drugiego stopnia. Wtedy zadziałał awaryjny system ratunkowy: statek podzielił się na segmenty i wypuścił spadochron. Zawinił prawdopodobnie zepsuty zawór odszukany potem wśród szczątków rakiety. – Dwie minuty czterdzieści pięć sekund. Awaria rakiety nośnej... Szybko przylecieliśmy – podsumował nieudaną misję tuż po jej zakończeniu rosyjski członek załogi Aleksiej Owczynin w rozmowie z Centrum Kontroli Lotów. On i jego amerykański kolega Nick Hague wylądowali w wyposażonej w system spadochronów i silniki hamujące kapsule ratunkowej. Spadając w niej na Ziemię, byli poddani ogromnym przeciążeniom, ale gdy ratownicy odnaleźli ich w kazachskim stepie, wyszli z kapsuły o własnych siłach. Mimo to oczywiście zabrano ich na badania. – Pozostałe wnioski będą potem. Najważniejsze, że chłopcy żyją. Świetnie się czują, obyło się bez urazów, lądowanie było miękkie – cieszył się Dmitrij Rogozin, dyrektor generalny rosyjskiej agencji Roskosmos. Więcej powodów do radości nie miał.
Loty Sojuzów zawieszono teraz do odwołania, a przecież właśnie ten był poświęcony stuleciu zakładów Energia, które wyprodukowały ten i inne Sojuzy. Wraz z Rogozinem start osobiście obserwował szef NASA Jim Bridenstine. Dla Rogozina musiała to być wyjątkowo gorzka pigułka do przełknięcia. Tym bardziej, że niedawno Rosjanie musieli tłumaczyć się z innego wstydliwego incydentu. W Sojuzie, który obecnie jest przycumowany do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, jej załoga znalazła dziurę zrobioną wiertarką. Przez otworek ze stacji uciekało powietrze. Według pierwszych doniesień otwór w poszyciu Sojuza zrobiono niechcący podczas jego montażu w zakładach Energia. A żeby sprawa się nie wydała, dziurę zaklejono klejem, który w kosmosie jednak puścił. Rogozin zaprzeczał i sugerował wręcz, że dziurę wywiercił już na orbicie któryś z amerykańskich astronautów, który – powodując awarię – chciał szybciej wrócić na Ziemię. Później jednak Energia potwierdziła własną niedoróbkę.
Amerykanie komentują najnowszy wypadek z udziałem wyrobu rosyjskich zakładów w znacznie bardziej dżentelmeński sposób. – Ta awaria umocniła mnie w przekonaniu, że Sojuz to funkcjonalna, godna zaufania maszyna – powiedział astronauta Reid Wiseman, który w 2014 roku poleciał nim na Międzynarodową Stację Kosmiczną i spędził tam 165 dni. Uściślił przy tym, że chodzi mu o „znakomity system awaryjnego przerywania startu”, który ma Sojuz. I pod tym względem amerykański astronauta ma chyba rację. 26 września 1983 roku ratunkowy system awaryjny (SAS) pierwsi wypróbowali na sobie radzieccy kosmonauci Władimir Titow i Giennadij Striekałow. Podczas wybuchu rakiety nośnej Sojuz-U na platformie startowej omal nie spłonęli żywcem. Życie uratowała im właśnie kapsuła ratunkowa SAS. Podobnie jak teraz ich następcom. (CEZ)