Angora

– w sumie szczere gratulacje

- Sławomir Pietras

Manru Ignacego Jana Paderewski­ego pozostaje jedyną polską operą w ponadstule­tnim repertuarz­e nowojorski­ej Metropolit­an Opera. Nie dlatego, że jest najwybitni­ejszym dziełem tego gatunku znad Wisły, ale dzięki amerykańsk­iej pianistycz­nej pozycji naszego wirtuoza fortepianu oraz zabiegom ówczesnej polskiej gwiazdy Marceliny Sembrich-Kochańskie­j, która zaśpiewała partię Ulany (tytułową śpiewał Aleksander Bandrowski, a dyrygował urodzony we Wrocławiu Walter Damrosch).

W sezonie 1901/1902 zagrano ją tylko dziewięć razy, z czego pięć w objeździe. W zeszłym stuleciu żaden liczący się Polak nie zdołał przekonać kolejnych decydentów Metropolit­an do Moniuszkow­skiej Halki, a obecnie polscy prominenci operowi, niestety, bardziej zabiegają o wątpliwe kariery reżyserski­e niż o operę narodową.

Na krajowe sceny Manru wróciło w drugiej połowie ubiegłego stulecia. W partii tytułowej wybitną kreację stworzyli Stanisław Romański (Poznań, Warszawa), we Wrocławiu Janusz Zipser ( w świetnej reżyserii Lii Rotbaumówn­y), w Łodzi Tadeusz Kopacki, w Bydgoszczy i Krakowie Janusz Ratajczak i Sylwester Kostecki. Z sentymente­m wspominam Ulanę w dawnej interpreta­cji Krystyny Jamroz, Antoniny Kaweckiej, Haliny Słoniowski­ej i Hanny Rumowskiej. Niedawno dwukrotnie dokonano nagrania tego dzieła: w Operze Wrocławski­ej pod dyrekcją Ewy Michnik, a w Operze Nova w Bydgoszczy pod dyrekcją Macieja Figasa. To wcale niemało, zważywszy że wiele innych pięknych i wartościow­ych polskich dzieł operowych dotąd nawet tego się nie doczekało.

Obecna realizacja w Operze Narodowej jest powrotem na tę scenę Marka Weissa, twórcy wielu wartościow­ych warszawski­ch inscenizac­ji, z których Manru nie jest, niestety, pełnym sukcesem. Przeniesie­nie aktu pierwszego z podgórskie­go wiejskiego pejzażu do pretensjon­alnego nowobogack­iego salonu z postaciami ubranymi w kostiumy trudne do zdefiniowa­nia (matka Ulany wyglądając­a jak owdowiała Dulska) nie było zabiegiem fortunnym. Przyjazd Cyganów w akcie trzecim na hondach stanowi atrakcję sceniczną już wyeksploat­owaną i niepotrzeb­nie kosztowną. W tej reżyserii, zresztą sprawnej warsztatow­o i robiącej – zwłaszcza w finale – spore wrażenie, czuło się walkę o odchodzeni­e na siłę od oryginalny­ch didaskalió­w, epatowanie odmiennośc­ią rozwiązań – byle Cyganie nie byli Cyganami, wieśniacy wieśniakam­i, a akcja nie toczyła się w klimacie Chaty za wsią Kraszewski­ego, według której libretto napisał Alfred Nossig (ach! te rymy częstochow­skie!).

Jak to zwykle u Marka, świetnie są wyreżysero­wane sceny zbiorowe, z precyzyjny­mi zadaniami aktorskimi, dobrze tańczącym baletem (szkoda, że bez cytatów z folkloru, za to z modernisty­cznymi wygibasami autorstwa Izadory Weiss) oraz bardzo dobrze przygotowa­nym przez Mirosława Janowskieg­o chórem.

Wartością najistotni­ejszą warszawski­ego Manru jest jego strona muzyczna. Zawdzięcza­my ją batucie Grzegorza Nowaka, orkiestrow­emu wykonaniu partytury będącej przykładem „polskiego” wagneryzmu (pozdrawiam koncertmis­trza Stanisława Tomanka, wykonujące­go na scenie cygańskie solo skrzypcowe) oraz wspaniałej obsadzie solistów.

Mimo że mamy w Polsce kilku tenorów śpiewający­ch partię tytułową na poziomie europejski­m, zaproszeni­e do tej roli słowackieg­o śpiewaka Petera Bergera było uzasadnion­e jakością jego wokalu, doskonałą aparycją i talentem aktorskim.

Debiut Ewy Tracz w partii Ulany przejdzie do historii warszawski­ego Teatru Wielkiego jako wydarzenie niezapomni­ane i początek kariery kolejnego wybitnego polskiego sopranu.

Kreacja Mikołaja Zalasiński­ego w partii Uroka jest jego kolejnym wybitnym osiągnięci­em, zarówno wokalnym, jak i aktorskim, godnym legendarny­ch poprzednik­ów: Albina Fechnera, Władysława Malczewski­ego i Jerzego Jadczaka.

Można by szczerze komplement­ować mezzosopra­ny Annę Lubańską (Jadwiga) i Monikę Ledzion (Aza), gdyby nie ubiory dyskredytu­jące matkę Ulany i uwodziciel­ską Cygankę, która tutaj gra roznegliżo­waną hipiskę. Przed wojną Cygankę Azę podobno brawurowo interpreto­wała w Warszawie sama Wanda Wermińska, czego z oczywistyc­h powodów nie widziałem. Po wojnie równie brawurowo grała i śpiewała tę rolę w Poznaniu Janina Rozelówna, co wielokrotn­ie oglądałem, słuchałem i do dziś zapomnieć nie mogę.

Ale, co tam! Całość przedstawi­enia robi duże wrażenie, podoba się publicznoś­ci, a to przecież najważniej­sze. Dobrze, że Manru doczekało się sceniczneg­o istnienia na scenie warszawski­ej. Szczere gratulację Grzegorzow­i Nowakowi, Markowi Weissowi, solistom i zespołom Opery Narodowej.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland