Herosi biznesu
Firma, która mogłaby uchodzić za symbol biznesowego konserwatyzmu – PKS Gdańsk-Oliwa, zdecydowała się na radykalny krok. Zlikwidowała etaty kierownicze i część władzy oddała pracownikom. Wprowadziła tzw. turkusowe zarządzanie, bez hierarchicznej struktury, gdzie decyzje zapadają zespołowo, a każdy pracownik czuje się odpowiedzialny za losy przedsiębiorstwa.
PKS w Gdańsku działa tak od ponad roku i, jak twierdzi prezes Rafał Olszewski, są efekty: – Istniejemy od pięćdziesięciu lat, wielu pracowników jest tu zatrudnionych od bardzo dawna. Wprowadzanie turkusu w takiej firmie jest trudniejsze niż w przypadku mniejszych. Ale uważam, że to właściwy trop, jeśli chcemy, by pracownicy mieli większą przyjemność z pracy i wpływ na to, co dzieje się w firmie (...). Na początku spłaszczyliśmy strukturę organizacyjną, likwidując różnego rodzaju stanowiska dyrektorskie, kierownicze czy koordynatorskie. W to miejsce powstały zespoły, w których obowiązuje podział ról, ale też podział odpowiedzialności (...). Pracownicy mogą rotować między zespołami i nikt im w tym nie przeszkadza. Jeśli tylko zespoły dogadają się między sobą co do takiego transferu, uznają go za potrzebny, wystarczy tylko informacja do kadr (...). W nowej strukturze nie ma też „pleców”, za którymi można się było ukryć: kiedyś to kierownik był rozliczany przez dyrektora, a ten przez zarząd. Teraz jest większa otwartość, nie ma też „grania na stanowiska”, bo nie ma stanowisk. Przykładowo przychodzi pracownik i mówi: kolega z tamtego oddziału coś mi tam źle zrobił. Odpowiadam: to mu to powiedz. Wszyscy musimy się teraz uczyć komunikacji międzyludzkiej. Taka praca od podstaw: żeby mówić konkretnie, a jednocześnie krytykę formułować delikatnie. System wynagrodzeń na razie ustalił zarząd, ale w przyszłości o płacach mają decydować zespoły. – Jako zarząd potwierdzalibyśmy ich rekomendacje, sprawdzając, czy są zgodne z polityką firmy. Chcemy, żeby pracownik miał pewność płacy, a nie żył, zastanawiając się, ile premii wpadnie w danym miesiącu – tłumaczy prezes. Ideę turkusowych firm propaguje w Polsce Andrzej Blikle, informatyk, matematyk i mistrz cukierniczy. Dziś decydują się na niego zwykle firmy z branży nowych technologii, takie jak wrocławski „Coders Center”, ale również producent opakowań „Masterpress”, Spółdzielnia Pracy „Muszynianka” czy sieć przedszkoli „Leance”. Innpoland.pl
Bez wielkiego kapitału, zagranicznych technologii i politycznych układów firma Dramiński SA stała się jednym z najlepszych i najbardziej innowacyjnych producentów przenośnych aparatów ultrasonograficznych na świecie.
PRL to nie był dobry czas na zakładanie prywatnych firm i snucie ambitnych planów. Dlatego swoją zawodową karierę Janusz Dramiński rozpoczął typowo, tak jak tysiące jego rówieśników. Ukończył Wydział Elektroniki na Politechnice Gdańskiej, a ponieważ miał stypendium fundowane, musiał podjąć pracę w zakładzie usług radiowo-telewizyjnych w Olsztynie. Jednak naprawa często psujących się odbiorników nie była pracą na miarę ambicji młodego inżyniera. Pan Janusz przeniósł się więc do Akademii Rolniczo-Technicznej, gdzie zajmował się konstruowaniem i produkowaniem różnych nietypowych i niedostępnych na rynku specjalistycznych urządzeń. – Konstruowaliśmy dla naszych pracowników naukowych urządzenia do wykrywania rui u krów czy wilgotnościomierze do ziarna – wspomina. – W połowie lat osiemdziesiątych sytuacja gospodarcza nie była najlepsza, co miało także wpływ na naszą uczelnię. O 9 rano byłem już po dwóch herbatach i zastanawiałem się, co będę robił do końca dnia. Miałem tego dosyć i w 1987 r. w Olsztynie otworzyłem własną firmę. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale byłem młody i pełen zapału. Od początku chciałem połączyć swoją wiedzę elektroniczną z wiedzą weterynaryjną, rolniczą i hodowlaną. Pierwszym urządzeniem, jakie wypuściłem na rynek, był mojej konstrukcji elektroniczny wykrywacz cichej rui u lisów, a potem przyszły kolejne. Z początku udawało mi się sprzedać jedno urządzenie miesięcznie, potem 10 miesięcznie, a w kolejnych latach ze zbytem nie było żadnych problemów, zwłaszcza że ustawa Wilczka (o działalności gospodarczej z grudnia 1988 r. – przyp. autora) była wielkim przełomem. Na targach zobaczyłem wykrywacz ciąży u świń znanej zagranicznej firmy i za rok już mieliśmy taki aparat w swojej ofercie. Na kolejnych targach moje zainteresowanie wzbudziło urządzenie do pomiaru grubości słoniny. I za rok już je produkowaliśmy. Na innych targach zauważyłem ultrasonograf do badania ciąży u świń. I po roku także zaczęliśmy go produkować. Na targach w Nowej Zelandii wystawiono USG wykrywające ciążę u owiec i łatwo się domyślić, że po roku także mieliśmy je w swojej ofercie. Nie chcę, żeby czytelnik sobie pomyślał, że kopiowaliśmy te urządzenia. Broń Boże. Wszystkie były naszego własnego projektu, opracowane przez naszych zdolnych inżynierów; powiem więcej, były lepsze niż te, które stały się dla nas inspiracją.
Dziś Dramiński SA jest jednym z pięciu najlepszych na świecie (i jedynym niezależnym) producentów przenośnych aparatów ultrasonograficznych. Paradoksalnie o renomie firmy najlepiej świadczy to, że w Chinach, gdzie właściwie nie obowiązuje żadna ochrona patentów, praw autorskich czy wzorów użytkowych, jej urządzenia są kopiowane przez liczące się duże miejscowe firmy, i to razem z logo polskiej spółki.
Ponad 80 proc. produkowanych ultrasonografów trafia do weterynarzy. Pozostałe modele (kilkanaście procent) znajdują zastosowanie w medycynie. Ponieważ urządzenia mają wielkość grubszej książki, są wykorzystywane przede wszystkim przez lekarzy, którzy pod swoją opieką mają pacjentów rozproszonych na wielkich i często niedostępnych obszarach (Australia, Brazylia, państwa afrykańskie). Kupują je także polskie zakonnice pracujące na misjach w Afryce, indonezyjskie położne, a także wojsko. Ultrasonografy Dramińskiego przeszły chrzest bojowy w Afganistanie. – Nasze urządzenia wykorzystywano w szpitalach polowych, gdzie lekarze stali we krwi i przeprowadzali operacje pod ogniem talibów. Prostsze modele były na wyposażeniu sanitariuszy w Rosomakach (transportery opancerzone), którzy mogli ich używać bezpośrednio na polu walki – mówi Dramiński. – Gdy w 2015 r. doszło do zamachów terrorystycznych w Paryżu, prof. Daniel Lichtenstein, wybitny, bardzo znany francuski lekarz, specjalista od ultrasonografii i tzw. medycyny krytycznej, z naszym aparatem pojechał udzielać pomocy do teatru Bataclan, gdzie zastrzelono 87 osób, a bardzo wielu zostało rannych. Firma sprzedaje kilkaset USG rocznie, a wszystkich urządzeń kilkanaście tysięcy.
W ofercie spółki jest kilkadziesiąt produktów. Oprócz kilku modeli ultrasonografów medycznych i weterynaryjnych są wilgotnościomierze, termometry i pH-metry, wykrywacze rui, testery ciążowe, analizatory składu ziarna i mąki, a także przyrządy do wykrywania podklinicznych stanów zapalenia wymienia w najwcześniejszym, wizualnie niewykrywalnym stadium. Najtańsze urządzenia produkowane przez spółkę kosztują kilkaset złotych, najdroższe (USG) ponad 30 tysięcy zł. – Jesteśmy konkurencyjni pod względem cen, gdyż podobne modele produkowane na Zachodzie potrafią kosztować nawet ponad 150 tys. zł, a różnią się tylko kilkoma dodatkowymi, nie zawsze najważniejszymi, funkcjami. Powiem nieskromnie, nasze ultrasonografy są także konkurencyjne pod względem jakości, gdyż te kilkakrotnie droższe od naszych nie są wcale lepsze – twierdzi prezes. W spółce powstał też prototyp unikalnego w skali światowej urządzenia do wykrywania nowotworów piersi u kobiet. Podobno jest znacznie dokładniejsze od obecnie używanych iw przeciwieństwie do mammografu można nim badać kobiety bez żadnych ograniczeń (także podczas ciąży). Na rynku ma znaleźć się za trzy lata i, jak zapewniają pracownicy olsztyńskiej firmy, zrewolucjonizuje diagnostykę.
Od 70 do 80 proc. całego przychodu firmy przypada na eksport. Urządzenia Dramińskiego, przede wszystkim ultrasonografy, kupuje właściwie cały świat: Unia Europejska, państwa obu Ameryk