Wózkiem na Księżyc (Angora)
Adrian Beściak ma niesprawne nogi, ale jest mistrzem sportu. Polski pacjent – Rutyna czy brak wiedzy (Angora)
Na asfaltowym pasku będącym drogą techniczną dla biegnącej tuż obok drogi ekspresowej Adrian potrafi rozpędzić się do prędkości małego samochodu. Potem z pełną gracją odrywa dwa boczne kółka od nawierzchni i przechylając swój pojazd na bok, balansując ciałem, kontynuuje przejażdżkę na dwóch pozostałych kołach. Trudno nie stracić przy tej prędkości równowagi, ale to element codziennego treningu.
– Mówili mi kiedyś, że nie da się jeździć po schodach. A ja myślę, że nie ma rzeczy niemożliwych. No... może z wyjątkiem obrotowych drzwi, których rzeczywiście nie da się zamknąć kopniakiem – z uśmiechem opowiada o swych pasjach Adrian Beściak, którego spotykamy w jego rodzinnym Rzeszowie. Jest mistrzem sportu. Jego pokój to muzeum medali, dyplomów i statuetek. Wzrok przykuwa umieszczona na ścianie, tuż nad komputerem, grafika przedstawiająca wózek inwalidzki z napisem The best Friend. Adrian od pewnego czasu nie chodzi.
Normalna rzecz – wagary
Kilka lat temu wymyślił, że na jeden dzień da sobie spokój ze szkołą i spędzi czas na łonie natury. A ponieważ kolega pomyślał tak samo, w dodatku miał jakąś małą motorynkę, obaj rozpoczęli objazd okolicy. Pech chciał, że z daleka spostrzegli sylwetkę nauczycielki. Tej akurat nie chcieli spotkać. Nie jechali zbyt szybko, ale nagły manewr wyrzucił jadącego z tyłu Adriana tak nieszczęśliwie, że po upadku stwierdzono złamanie kręgosłupa. Kiedy wybudzono go po operacji, usłyszał od lekarza, że nie będzie już chodził. – Powiedział do mnie: Mamo, skoro mam już nie chodzić, chcę mieć wypasiony wózek – wspomina Marta Beściak. To na tym wózku potrafi teraz wykonywać karkołomne figury, z piruetami włącznie. Tyle że to żadne wygłupy. To nabyte ciężkimi ćwiczeniami, całkiem bezpieczne, bo opanowane do perfekcji umiejętności. Przydają się na długich trasach, kiedy trzeba nagle zmienić kierunek, by uniknąć przypadkowej kolizji czy wywrotki.
Po pieniądze
Kilka lat temu wpadł na pomysł, by pomagać niepełnosprawnym dzieciom, podobnie jak on przykutym do wózka. – Im więcej zrobimy teraz, gdy są mali, tym lepiej będzie im się żyło w przyszłości – mówi i pokazuje filmiki z kolejnych wypraw. Nazwał je The best trip, dodając po nazwie rok, w którym podróż się odbywała. The best trip
2014 był najkrótszym, bo pierwszym w historii tripów. Pokonał wtedy wózkiem 500 kilometrów, jadąc z Rzeszowa przez Kraków do Warszawy. Potem była wyprawa z Rzeszowa do Suwałk – to już 600 kilometrów – i za tę wyprawę został wpisany do „Księgi rekordów Guinnessa”, bo zajęło mu to zaledwie jedenaście dni. – Nie chwalę się tym rekordem, bo pewien Polak w USA, przejeżdżając ze Wschodniego Wybrzeża Stanów na Zachodnie, bardziej zasłużył na taki wpis, tylko on tego nie zgłosił – komentuje swój rekord Adrian. Dodajmy jeszcze wyprawę dookoła Polski (2300 km) i tegoroczny przejazd ze Szwecji, przez Danię i Niemcy do Rzeszowa (2500 km). Pomaga cała gromada starych i nowych przyjaciół zgromadzonych wokół rzeszowskiego hospicjum dla dzieci i tamtejszego stowarzyszenia osób niepełnosprawnych. Na czym polega idea? Jadąc, informują o celu wyprawy, o potrzebach dziecka, na którego leczenie przeznaczone zostaną pieniądze, podają numer jego konta, w zamian rozdając drobne gadżety, plakaty i pamiątkowe koszulki z logo The best trip.
Na rzecz Krystianka zebrali pięć tysięcy, co zapewniło chłopcu kilkumiesięczną specjalistyczną rehabilitację. Rodzicom małego Kuby przekazali 26 tys. na dokończenie budowy przystosowanego do potrzeb niesprawnego dziecka domu, a Karolince za kwotę 38 tys. zapewnili dodatkowe zajęcia szkolne i rehabilitację. Z roku na rok udaje się zebrać więcej. – Pomagamy im wywalczyć lepsze jutro – mówi z uśmiechem Adrian.
Domowa kolekcja medali
Medale, dyplomy i statuetki zdobiące domowe półki to nie są kupione gdzieś egzemplarze kolekcjonerskie. To wywalczone na matach Polski, Europy i świata prawdziwe trofea sportowe. Adrian uprawiał z sukcesami karate. Był mistrzem świata dwóch federacji, siedmiokrotnie obronił tytuł mistrza Europy i dziewięciokrotnie stawał na najwyższym podium mistrzostw Polski juniorów. – Długo musiałem się oswajać z myślą, że nie wyjdę już na matę – wyznaje. – Do tej pory, kiedy widzę w programie telewizyjnym zapowiedź jakiejś transmisji zawodów karate, nikt nie ma prawa przerwać mi oglądania. Staję się nieobecny.
Po wypadku znów zaczął pojawiać się na treningach. Nie mógł walczyć, ale mógł wspomagać młodszych zawodników mistrzowskimi radami. Robi to do tej pory. Na radach się zresztą nie kończy, bo choć nogi ma niesprawne, to ręce jak najbardziej. Uczy zatem technik ręcznych. Sędziował też w Pucharze Polski. – Przed wypadkiem trenowaliśmy razem. Zawsze chciałem mu dorównać – mówi rówieśnik Adriana Michał Kocur. – Teraz stałem się jego dietetykiem i pomagam opracowywać optymalny sposób odżywiania, bo każda wyprawa to wyzwanie także dla układu trawiennego – dodaje.
Nie można siedzieć na miejscu
– Pomaganie jest jak narkotyk – mówi Adrian. – Jak się zacznie, to potem trzeba więcej i więcej. Wybrał pomaganie poprzez jeżdżenie. Tyle że na początku musiał nieco „posprzątać w swojej głowie” – tak to nazywa. Nie od razu po wypadku zaakceptował swój stan, choć – jak twierdzi jego mama – to „sprzątanie” poszło nadzwyczaj szybko.
– O pierwszej wyprawie powiedział mi, jak już wszystko było przygotowane. Nie powiedziałam nie, choć bardzo się bałam. Cały czas się o niego boję, ale jego nie da się zatrzymać. Teraz wpada niby przypadkiem na jakiś etap tripu, by się upewnić, że wszystko z synem w porządku. Kiedy jechał dookoła Polski, zjawiła się w Kołobrzegu, kiedy wracał ze Szwecji, czekała na niego w Świnoujściu. – Ktoś mi powiedział, że nadal nie potrafię odciąć pępowiny od wypadku Adriana – mówi Marta Beściak i z wyraźnym wzruszeniem pokazuje zdjęcie ze wspólnych wakacji, gdzieś na południu Europy, na którym syn wielkimi literami napisał: Kocham Cię. – Jestem dumna, że stanął na nogi, choć jeździ na wózku – dodaje pani Marta.
Kuszenie losu
– Wózek to nie jest kara od losu. To inny sposób poruszania się – taką postanowił wyznawać zasadę i przekazuje ją wszystkim swoim niepełnosprawnym przyjaciołom. – Przecież skakałem już ze spadochronem, latałem w tunelu aerodynamicznym. Robiłem to, co robią inni w pełni sprawni. Tyle że do samolotu czy do tunelu podjeżdżałem wózkiem.
Na podwórku stoi przystosowany do ręcznej obsługi samochód. Adrian jest wyśmienitym kierowcą – jeździmy za nim po Rzeszowie, obserwujemy zachowanie na drodze, sposób parkowania... bez najmniejszego zarzutu. Jeździ tym samochodem na wyścigi do Bielska-Białej i z wielką szybkością pokonuje kolejne pętle. – Czy kuszę los? Przecież okrutny wypadek może nam się przydarzyć wszędzie. Tego nigdy nie przewidzimy. Tak sobie teraz ułożyłem życie i nie wiem, jak zareagowałbym na propozycję operacji przywracającej sprawność. Stanięcie na nogi mogłoby się okazać takim samym szokiem, jak kiedyś wejście na wózek.
Pytany o niespełnione jeszcze marzenia bez zastanowienia wymienia paraboliczny lot samolotem i lot w kosmos. Do tej pory skutecznie spełniał swe marzenia...