Świat telefonicznych naciągaczy (Dziennik Łódzki)
Rozmowa z MATEUSZEM RATAJCZAKIEM, dziennikarzem z serwisu Money.pl
Rozmowa z dziennikarzem serwisu Money.pl.
(...) – W ramach dziennikarskiej prowokacji zatrudnił się pan w „kotłowni”, firmie naciągającej ludzi na fikcyjne inwestycje.
– Wyłudzającej pieniądze, nakłaniającej do ryzykownych działań, obiecującej złote góry. Sam oszukiwałem. Nie było chyba innego sposobu na to, żeby wejść w ten świat. W skórę osób, które tam pracowały. Źle się z tym czułem, ale cały czas starałem się pamiętać, że robię to dla dobra sprawy. Mamiłem zarobkami życia, namawiałem do wpłacania pieniędzy. Dzwoniłem w sumie przez ponad kilkadziesiąt godzin – wystarczająco dużo, by poznać techniki tych naciągaczy, zebrać dokumenty i mieć materiał dowodowy dla organów ścigania. Gdy tylko mój potencjalny klient był chętny, kończyłem rozmowę. Ostatecznie za moją namową, na całe szczęście, nikt nic nie wpłacił. Za pracę nie zarobiłem ani grosza i nikogo nie naciągnąłem, więc zawodowym oszustem nie byłem. Ale wśród takich właśnie się obracałem.
– Wszyscy „złapani” klienci tracili pieniądze?
–W „kotłowniach”? Praktycznie tak. W Polsce działa oczywiście też legalny rynek domów maklerskich, ale zostawmy ten sektor. Skupmy się na firmach działających nielegalnie, czyli takich, w jakich się zatrudniłem. Ich wbrew pozorom nie jest tak mało. A tam wszystko jest fikcją. – A co się działo? – Inwestycje były fikcyjne. Mówiąc najprościej: osoby, które wpłacały pieniądze do „kotłowni”, otrzymywały dostęp do wirtualnej platformy. To, co się na niej działo, nie miało żadnego znaczenia. Nikt nie zarabiał. Pieniądze nigdy nie opuszczały firmy, szły – jak ustaliła później prokuratura – na wypłaty dla pracowników, wynajem biura w centrum Warszawy, na imprezy dla całej ekipy, czasem takie z gołymi paniami. Tacy jak ja, łowcy, podczas rozmów telefonicznych mieli łapać klientów, naciągać ich na wpłaty. Później ci, którzy prowadzili klientów, szumnie nazywani ekspertami branży finansowej (oczywiście wcale na branży finansowej się nie znali; to byli łowcy, którzy awansowali), mieli dzielić klientów na dwie grupy. Tak zwanych perspektywicznych i nieperspektywicznych. Perspektywiczni to byli ci, którzy potencjalnie mogli wpłacać więcej pieniędzy, np. przedsiębiorcy, ludzie dysponujący większym majątkiem, którzy mówili: „Na próbę wpłacę 10 tysięcy, a później zobaczymy, może będą kolejne wpłaty”. Od nieperspektywicznych pieniądze – czasem oszczędności życia – były wyciągane niemal siłowo. Było więc wiadomo, że już więcej nie wpłacą. Takie osoby były prowadzone w ten sposób, żeby na tej platformie natychmiast zrobiło się zero. – A perspektywiczni? – Im na początku dawało się zarobić. Wpłacali na przykład 10 tysięcy, a po dwóch dniach na platformie mieli 30 tysięcy. Co by pani wtedy pomyślała? – Że opłaciło się. – No właśnie, że Pana Boga pani za nogi złapała. I że teraz trzeba wpłacić więcej, bo jak cały majątek pomnoży pani razy trzy, to już do emerytury żyje pani dostatnio. I pracę można rzucać. Takie osoby mogły więc wypłacić swoje środki, choć zdarzało się to dość rzadko. Raczej zostawiały je na platformie i dopłacały kolejne pieniądze. Ich konta były zerowane później, kiedy kończyła się perspektywa lub gdy firma potrzebowała środków, a nie chciała dalej utrzymywać fikcji. To był sprawny mechanizm.
– Nie rozumiem. Jak ludzie mogą być tak naiwni, żeby wierzyć w te cudowne inwestycje? W to, że z dnia na dzień mogą stać się bogaczami?
– Bardzo długo sądziłem tak, jak pani. Że to przecież częściowo ich wina, że są skrajnie naiwni. Ale jak przyjrzałem się temu, jak działają ci, którzy oszukują, ile mają sprawnych mechanizmów, ile sztuczek, jak to wszystko jest mistrzowsko prowadzone, to wówczas moje przekonanie zaczęło słabnąć. Oszukani byli czasem przekonywani do wpłat godzinami! Nawiasem mówiąc, znamienne jest, że oni wolą mówić „zostaliśmy oszukani”, a nie „daliśmy się oszukać”. To mechanizm obronny, nie chcą przyznać się do błędu, że tak dali się nabrać. Ale z drugiej strony – trzeba wziąć na siebie część tej odpowiedzialności, więc ta książka jest chyba przestrogą, jak identyfikować zagrożenia. Bo one są w niej pokazane wprost.
– Pan przedstawił fragmenty wewnętrznych broszur, z wypisanymi hasłami do klientów. „Proszę dać mi jeden procent zaufania, a ja dam panu 100 procent zysków”. „To jak z pierwszym stosunkiem – każdy na początku się boi, a potem życia sobie bez tego nie wyobraża”. „Jako biznesmen wie pan, że czasem trzeba podjąć ryzyko”.
– Te dokumenty były tworzone przez praktyków. To nie jest tak, że usiadły osoby, które teoretycznie stwierdzały: takie hasła będą działać. Wszystkie były potwierdzone praktyką. Po prostu działały.
– Dla każdego jest coś miłego. Troskliwego rodzica złapie się na przyszłość dziecka, zakompleksionego faceta – na wizję luksusowego samochodu...
– I po to łowcy wypytują: o rodzinę, o pracę, o zdrowie. Ludzie mnie pytają, jak nie dać się oszukać? Odpowiedź jest chyba prosta. Nie rozmawiać z ludźmi o poważnych inwestycjach, o pieniądzach przez telefon. Po prostu zakończyć rozmowę, jeśli tylko czujemy, że po drugiej stronie ktoś jest nachalny albo jeśli czegoś nie rozumiemy. Jeśli faktycznie jesteśmy zainteresowani jakąkolwiek inwestycją – nie bójmy się z kolei pytać. Rozmawiając z klientami, zauważyłem, że praktycznie nie zadają pytań. A jeśli już je zadają, to takie, na które najłatwiej jest skłamać. „Czy to jest bezpieczne?” – „Oczywiście, że to jest bezpieczne”. „Czy zarobię?” – „Oczywiście, że pan zarobi”. To w zasadzie nawet nie pytania, to tylko szukanie potwierdzenia. Nie miało właściwie znaczenia, co się na to odpowie.
– Nie bał się pan wykradać tych dokumentów z firmy? Fotografował je pan gdzieś w toalecie – to musiało być trochę niebezpieczne.
– Nie miałem wtedy takiej refleksji. Ona przyszła później. Jak już moi ekskoledzy zorientowali się, że jestem dziennikarzem, wysyłali mi różne wiadomości. Może dużo powiedziane, że z groźbami, ale na pewno z sugestią, żebym dał spokój (...).
– Nie musiał pan podać swoich prawdziwych danych? Nie poprosili o dowód osobisty?
– To by pewnie zakończyło całą przygodę. Ale nie, nie wpadli na to. Ja też podejmowałem środki ostrożności. Nigdy nie nosiłem ze sobą do pracy dokumentów, bo bałem się, że ktoś zajrzy do mojego plecaka i zobaczy, że nazywam się inaczej. Nosiłem przy sobie gotówkę, nigdy karty płatniczej. Trochę obawiałem się, że ktoś skojarzy moją twarz – nie mam dużego ego, ale jednak jestem dziennikarzem, którego zdjęcie ukazuje się przy tekstach. Świat jest mały, mogłoby więc jakimś zbiegiem okoliczności zdarzyć się, że ktoś mnie rozpozna. Na szczęście tak się nie stało. – Ile zarabiali łowcy? – Kilkanaście tysięcy. Tyle sprawny łowca był w stanie zarobić w ciągu miesiąca, oczywiście w większości były to pieniądze z prowizji. Do tego dochodziły nagrody dla najlepszych (na przykład: lot ze spadochronem, nowy iPhone), drogie imprezy (...).
– Te rozmowy z klientami, które pan przytacza, brzmią jak prowadzone przez naćpanych ludzi. Miało być głośno, agresywnie, z przekleństwami.
– Nie chodzi o siłę argumentów, a siłę emocji. Łowca miał wywrzeć wrażenie, że to naprawdę jest ostatni moment na podjęcie decyzji, że za chwilę ta okazja ucieknie. Mówiliśmy: „Skoro pan nawet nie chce mnie wysłuchać, to znaczy, że jest pan idiotą”. I wtedy ludzie słuchali. Niektórzy pracownicy po nieudanej rozmowie wysyłali do klienta obraźliwe wiadomości. Myślę, że to był wyraz frustracji, próba odreagowania stresu, z jakim wiązała się ta praca (...).