Smak swańskiej soli
Poznać i zrozumieć świat. Gruzja.
To już trzecia moja podróż do tego kraju. Gruzji słońca, interesujących, o wielkim duchu i charakterze ludzi, wspaniałych zabytków. Gruzji wina, ucztowania, muzyki, duchów przeszłości, wielkich gór, nieokiełznanej przyrody. Gruzji, w której można się zakochać. Dlaczego? Tego nie wie chyba nikt... A zakochują się wszyscy!
Odwiedzałem już Kazbegi, Borjomi, Achalciche, Wardzię, Tbilisi, Mcchetę, Gori, Bavrę itd. Od czego teraz zacząć? Od wszędobylskich ulicznych świnek pasących się w przydrożnych rowach i na śmietnikach. Raczej nie. Od wspaniałej supry – radosnej lub smutnej, a każda z nich to zawsze wyborne jadło, gościnni gospodarze, wyśmienite wino, tajemnicze i mądre toasty wygłaszane przez tamadę. Wszak supra od 2017 roku jest na liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Ale nie...
Skrzyp, skrzyp...
Chiatura leży na brzegach rzeki Kwirili. Miasto trzeba odwiedzić choćby podczas pobytu w Kutaisi. Można pojechać „elektriczką” (kolej zbudowana kiedyś specjalnie, aby przewozić rudę do stalowni) lub marszrutką. Z braku czasu zdecydowaliśmy się wynająć samochód.
Skrzyp, skrzyp... Stalowa lina delikatnie przesuwa się po kole zamachowym. Kabina kolejki powoli wznosi się ku górze. – Boicie się? – krzyczy 50-letnia kobieta, która decyduje o tym, kto może już wsiąść, a kto dopiero za chwilę wejdzie do niewielkiej, blaszanej, zardzewiałej puszki. Turyści często rezygnują, miejscowi z konieczności fruwają. My też musimy – przecież po to przyjechaliśmy, słyszę od towarzyszki podróży. Po chwili „skrzyp, skrzyp”... i unosimy się do błękitnego nieba. Powoli, majestatycznie, lękowo, szczególnie kiedy spoglądamy na zardzewiałą kabinę. Strach?! – jednak nie. Lecimy w przestworza. – My tak codziennie, i w dzień, i w nocy, i do lekarza, i po wódkę, i do pracy, i na zakupy. Gdyby nie kolejki, musielibyśmy schodzić do miasta trzy, cztery godziny i tyle samo wracać. A mąż... jak idzie na wódkę, to jak ma wrócić. To nam dał jeszcze Stalin. Kobieta ma zmęczoną, niewyspaną twarz. Jej życie jak kolejka – smutna i skrzypiąca. Dla nas – atrakcja, dla niej – codzienność.
Wsiadamy do wagonika, który płynie wśród chmur na drugą stronę miasta. I znowu „skrzyp, skrzyp”... Nasz przewodnik, starszy Gruzin spotkany na ulicy, opowiada: – Skąd kolejki linowe? Wybudowano je na początku lat 50. Powstał system, aby ułatwić ludziom komunikację w mieście, a przede wszystkim dojazd do kopalń manganu, bo miasto rozbudowywało się w górę, wzdłuż obu brzegów rzeki. Czynnych kolejek jest teraz kilkadziesiąt. Niestety, wszystkie w marnym stanie technicznym, no, ale wypadku to ja nie pamiętam – opowiada. – W Chiaturze w 1879 roku odkryto potężne złoża rudy manganu. Na początku XX wieku 3700 górników pracowało tu po 18 godzin dziennie, nawet spali w kopalniach. Ich twarze zawsze były czarne, pokryte pyłem. Mieszkańcy lubili Stalina i jego ludzi, bo chronił ich przed bandytami, złodziejami. A napady zdarzały się tu jak na Dzikim Zachodzie. Ot, choćby ten z 1906 roku, kiedy pociąg wiozący wynagrodzenie dla górników został napadnięty przez oddział Koty Canicadzego. Walka trwała dwie godziny, zabito żandarma i żołnierza, zrabowano 21 tys. rubli. Dziś miasto się wyludnia. Z roku na rok mieszka tu coraz mniej ludzi. Teraz nie więcej niż 20 tysięcy – kończy Grisza.
Po stromych schodach wspinamy się do wykutego w skale klasztoru Mgvimevi. W mroku zapadamy się w średniowieczne malowidła. W pobliżu drepczą mniszki, pokazują XVIII-wieczne freski murale. Tu czas się zatrzymał. Tylko duchy krążą wokół nas. Nastrój, zapach kadzideł. Chłód...
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w pobliżu wioski Mia. Spoglądamy na wysoką, samotną skałę Katskhi Pillar. Kościółek i pustelnia. Mieszka tam mnich Maxim Qavtaradze, który ponoć przed nawróceniem handlował narkotykami. Teraz medytuje. Pod koniec XX wieku rozpoczęto renowację zabytku, którą zakończono w 2010 roku, ale prace są prowadzone do dzisiaj. Na szczyt można wejść tylko za zgodą mnicha. Po stalowej drabinie. Pierwszy monastyr powstał na górze jeszcze w VI wieku n.e. Miejsce to silnie kojarzy się z greckimi Meteorami. Samotne, spokojne i – co istotne – znacznie mniej tu turystów niż w Grecji.
Mestia i tajemnicze Ushguli
Przepełniona marszrutka mknie z Tibilisi do Mestii. Odległość niewielka, nieco ponad 460 km, ale 40-letni busik pokonuje trasę w 11 godzin. Nudno, tylko lekki gwar, więc prowokujemy delikatny międzynarodowy konflikt. Powtarzam, co usłyszałem rok wcześniej w Armenii: – Czy to prawda, że Gruzini ukradli Ormianom alfabet? – pytam głośno.
Zapada cisza. Ciemny, wąsaty, obruszony – jak się później okazało – dobrze wykształcony Gruzin, pyta poważnie. – Wy z Polski? Odpowiadamy, że tak, że to był tylko żart. – Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica – szeroko się śmieje Gruzin i wyciąga butelkę chachy. – Uczę historii w szkole. Nikt nikomu niczego nie ukradł. To dwa różne alfabety. I nieprawdą jest to, że ułożył go ormiański mnich Mesrop Masztoc w V wieku n.e. Prawdziwym autorem jest gruziński król Iberii, Parnawazy I, a dowodzi tego inskrypcja z 274 roku p.n.e. Chociaż niektórzy twierdzą, że nasz alfabet ma nawet osiem tysięcy lat... – kończy. Butelka mocnego winogronowego bimbru krąży od ust do ust. Pojawiają się brzoskwinie, chleb puri, cebula. Od tego momentu czas pędzi jak błyskawica. Mijamy Kutaisi, Zugdidi i wjeżdżamy w prawdziwe, wysokie góry. Wesoły busik usypia. W dole przełomy Inguri, potężny zalew na tej rzece, o oszałamiających kolorach od błękitu po szafir.
Jaka jest Swanetia? Staje mi przed oczami niemy film Michaiła Kałatozowa „Sól Swanetii” z 1930 roku. Wieże obronne Ushguli, walczące z sobą rody, wendeta. Osiołki, mróz i śnieg, po chwili upał. Jęczmień niszczy nagły atak zimy. Ludzie są biedni, ale samowystarczalni. Brakuje im soli. Wędrują pieszo z osiołkami do oddalonej o prawie 50 kilometrów Mestii. Nie ma porządnej drogi. Kałatozow w mistrzowski sposób obrazuje życie Swanów. Kamera najeżdża na twarze. Bije z nich siła, ambicja, hart ducha, chęć walki z nieokiełznaną przyrodą, najeźdźcami, czasem też między skłóconymi rodami. Aby ulżyć Swanom w ich niełatwym życiu, pojawia się władza radziecka. Buduje im drogę. Walczy z religią, mistycyzmem. Nikt nie pyta Swanów, czy tego chcą... Michaił Kałatozow, wybitny radziecki reżyser, który w 1957 roku zdobył główną nagrodę na festiwalu w Cannes za „Lecą żurawie”. Naprawdę nazywał się Kalatoziszwili i był Gruzinem.
Wesoła marszrutka wjeżdża do Mestii, turystycznego miasteczka położonego na wysokości około 1500 m n.p.m., otoczonego wysokim, ośnieżonym pasmem Kaukazu. Latem temperatura w dzień utrzymuje się między 18 a nawet 30 stopniami powyżej zera. Nocą spada do 4 – 8 stopni C. Baza noclegowa jest spora, standard różny. Najlepiej zamieszkać u Swanów. W prywatnych domach możemy liczyć na swańskie jedzenie, niezwykłą, lecz niewylewną gościnność. Posłuchać też możemy nostalgicznej, pełnej siły, radości, czasem smutku muzyki z zaśpiewami na trzy głosy.
Pewnego dnia, zaraz po wyśmienitym śniadaniu, przewodniczka – kierowca terenowego mitsubishi, biegle mówiąca po angielsku, rosyjsku, gruzińsku i... swańsku – mówi: – Pewnie nie wiedzieliście, że jest język swański (nie wiedzieliśmy). Uczymy go w domach. Każdy uczy swoje dzieci. Nasz język nie ma zapisu i dlatego przez UNESCO uznawany jest za ginący.
Do Ushguli można się dostać piechotą przez góry – trwa to około czterech dni, a szlak jest przepiękny. Nocować można w namiocie, co, niestety, wiąże się z dźwiganiem ekwipunku, lub w domach w mijanych po drodze przysiółkach. Drugi wariant – łagodniejszy, ale moim zdaniem mniej bezpieczny – to jazda wysłużoną ładą niwą po szutrowej drodze, krętej i wiodącej wzdłuż przepaści. Mijamy co jakiś czas krzyże upamiętniające ofiary tej trasy, porównywalnej z drogami w Nepalu czy w chińskim Tybecie. Za „chwilę” tej niebezpiecznej atrakcji pewnie nie będzie, gdyż powstaje nowa droga. Na szczęście, już od wielu lat, a postęp jest nieszczególny.
Ushguli to tak naprawdę cztery osady – Murkmeli, Chazhashi, Chvibiani, Zhibiani. Wszystkie powyżej 2000 m n.p.m. Nad miejscowością góruje Shara, najwyższy szczyt Gruzji, z majestatycznym lodowcem. Wokół hasają świnki,
osiołki, koniki, wśród wysmukłych wież snują się dumni mieszkańcy. Leżymy na wilgotnej pachnącej łące, w oddali Shara, w dole wypływająca z lodowca Inguri, rzeka tak silna jak mieszkańcy tej krainy. Staje mi przed oczami znowu film Kalatoziszwilego. Od czasu, kiedy powstał ten obraz, minęło 88 lat, więc tak jak zmienił się świat, tak musiało zmienić się Ushguli, przynajmniej pozornie. Są samochody, ludzie inaczej ubrani itd. itp. Ale jest pewne ale... Ushgulscy Swanowie nadal mają twarde, zacięte, zuchwałe twarze i jestem przekonany, że nic ich nie jest w stanie pokonać.
Z Mestii warto wybrać się na całodniową wycieczkę nad jeziorka Koruldi, gdzie burza może nagle się pojawić i tak samo zniknąć. O tym wszystkim przekonaliśmy się w tym roku. I wiemy, że Kaukaz, nawet dla uprawiających tylko lekki trekking, to nie żarty! A wracając do soli swaneckiej, to wątpię, aby gdzieś na świecie była tak znakomita przyprawa, bo jej skład niemal zawsze jest inny. Za każdym razem smakuje inaczej. Podstawowy skład to ostra czerwona papryka, czosnek, kozieradka, kolendra i szafran, ale czasem też cząber, kmin, no i zawsze sól kamienna. Do tego dodawane są rośliny nieznanego nam pochodzenia i o nieznanej nazwie. Najlepsza sól jest robiona w Ushguli i okolicy.
Tbiliskie jeziora
O zabytkach stolicy napisano już niemal wszystko. Zatem kiedy zmęczeni wędrówką po starym mieście, aleją Rustawelego, po zwiedzeniu katedry Sioni, Wielkiej Synagogi, XIII-wiecznej cerkwi Metekhi, twierdzy Narikala, oglądnięciu pomników, np. Gorgosalego, czy wystawy słynnego Nika Pirosmaniego zapragniemy wypocząć, to polecam dwa miejsca. Pierwsze to Jezioro Żółwie. Leży nad dzielnicą Vaka, którą też warto zobaczyć (przepych i bogactwo). Można tam się wdrapać lub wjechać kolejką za 1 lari. Widok miasta ze wzgórza jest wspaniały, zupełnie inny niż ze wzgórza Mtatsminda. No i jeziorko. Niewielkie o szafirowej, chłodnej wodzie.
Drugie jezioro, zwane przez Gruzinów Tbiliskim Morzem, to wielkie sztuczne jezioro o wyjątkowo czystej wodzie, gdzie zawsze znajdziemy miejsce bezludne i spokojne. Długie na 9 km, szerokie na 4 km, głębokie na prawie 50 metrów. Nad „morzem” góruje ponad 30-metrowe osobliwe mauzoleum Kronika Gruzji, którą stworzył Zurab Tsereteli. Poświęcone jest najwybitniejszym Gruzinom. Dojechać tu najłatwiej metrem do stacji Grmagele, później wsiąść do autobusu nr 60 i... spoglądać przez okno.
To miała być ostatnia podróż do Gruzji. Ale, ale... Gdzie Kachetia, a ściślej Tuszetia z wielkim Kaukazem? Gdzie wędrówka do tajemniczego Omalo, do którego tak trudno się dostać? Miłość do Gruzji trwa.