Śmierć głośna, śmierć cicha (92)
Streszczenie odcinka 91. Wiktor Stern po telefonie Soni postanowił odwiedzić rodziców. Jak przyjęli wiadomość o wybuchu wojny? Po drodze spotkał Michała Burskiego, który wraz z nadinspektorem Poredą wybierał się do Komendy Głównej Policji na odprawę. Umówili się, że po powrocie muszą spotkać się z Sonią w „ Złotym Ulu”... Rodzice Wiktora byli porażeni wiadomością. Wiktor starał się ich uspokoić, choć na niewiele się to zdało. Tak samo jak wojskowe marsze i słowa prezydenta RP wzywające naród do walki i zwycięstwa, transmitowane od rana przez radio.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– „...cały naród polski pobłogosławiony przez Boga w walce o swoją świętą i słuszną sprawę zjednoczony z armią pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa”.
– Jeśli pan prezydent mówi o pełnym zwycięstwie, to co może mieć na myśli, jeśli nie to, że wojna zaraz się skończy? – głos z radioodbiornika dał matce Wiktora wiarę w zwycięstwo. – Mówimy o Niemcach, jacy oni w porównaniu z Rosjanami kulturalni, a może nawet nie podejdą pod Łódź.
– Ja tu raczej usłyszałem rapsod żałobny, ale co będzie, to będzie. Trzeba czekać – ojciec zamyślił się i otworzył Majmonidesa. – O, pierwsze dotknięte palcem zdanie – położył dłoń na stronie książki. – „Czyż zamartwianie się sprawami, na które nie mamy wpływu, nie jest dowodem braku wiary?”.
Wiktor pożegnał rodziców. Dopiero na schodach przypomniał sobie, że nie spytał o zdrowie siostry. Już chciał wrócić, kiedy w drzwiach na pierwszym piętrze ukazała się głowa Fajtłowiczowej.
– Wiktorku, Aluś już się obudził i czeka na ciebie. Wejdź, to go pocieszysz...
Poprowadziła Wiktora przez długi korytarz, by na jego końcu wepchnąć go do pokoju i zamknąć za nim drzwi.
W gabinecie było ciemnawo, światło przeciskało się tylko przez szpary w zasłaniających okno kotarach. Antyczne meble i otaczające pokój rzędy ksiąg oprawionych w półskórek sprawiały wrażenie, że znalazł się w miejscu, do którego zło nie ma wstępu. A jednak usłyszał szloch i za chwilę jego przyjaciel Aleksander przypadł mu do piersi.
– Wiktoreczku, ja się chyba zastrzelę! Słyszałeś? Wojny im się zachciało, potworom. Co z nami będzie? Mam tyle rozgrzebanych spraw...
Wiktor wyobraził sobie, jak śmiesznie musi to wyglądać z boku. Olbrzymi grubas w szlafroku z wielbłądziej wełny, od rana pachnący koniakiem, tuli się do niego, chudzielca. – Uspokój się, Alek. Wojna to jeszcze nie przegrana. – Co mówisz? Nie przegrana? Co to znaczy w ogóle, nie przegrana? Chcesz mnie tak tylko pocieszyć... A przecież wiadomo, że w wojnę wszyscy są przegrani...
– Myśl precyzyjnie, proszę. Jesteś jednym z najlepszych adwokatów w mieście. Skup się raczej na problemie, czy zgodzisz się bronić tego całego Hitlera, kiedy za pół roku stanie przed sądem – Wiktor był pewien, że przyjaciel pił całą noc.
– Myślisz, że zwrócą się o to do mnie? – na twarzy Aleksandra pojawiło się zawodowe zainteresowanie. – Nie, nie chcę tych pieniędzy i drania nie wyciągnę z kłopotów. Niech go powieszą... Ale zaraz, jeśli to wojna, to raczej sąd wojskowy i rozstrzelanie mu przysługuje. Napijesz się ze mną?
– Nie. I tobie też nie radzę. Weź prysznic, wypij kawę i idź pokazać się w sądzie.
– Po co? Nie mam dzisiaj żadnej sprawy. A wiesz, dlaczego się wczoraj upiłem? Drugi, nie, trzeci... Tak, trzeci raz w życiu. – Skąd mogę wiedzieć? Boisz się dentysty? – Nie żartuj. Jestem w rozpaczy. Kolejna kobieta mnie porzuciła... Wiktor znał wszystkie miłosne przypadki Aleksandra. O każdym musiał wysłuchać stosownych opowieści przy adwokackim stoliku w „Tivoli”. „Stary, na tym polega przyjaźń, ja opowiadam, ty słuchasz i mnie pocieszasz”. Każda kobieta była dla Aleksandra miłością jego życia, każdą zabierał latem na Lazurowe Wybrzeże i każda rzucała go pod jesień. Jedna tylko Bogna Ostromęcka nie wybrała się w podróż i zerwała z nim wiosną. – Czy to ta pani, z którą odradzałem ci romans? – Nie, tę byś polubił. Ładna wystarczająco, inteligentna dosyć i do tego niegłupia. Tak w każdym razie myślałem, a jednak głupia i to bardzo. Nie docenić takiej partii? Przyznasz przecież, że mogę dać kobiecie wszystko.
– Możesz dać całą Łódź, ale teraz żegnam cię, Aluś. Szczegóły opowiesz mi po wojnie – Wiktor uścisnął przyjaciela i ruszył w stronę drzwi.
– Poczekaj, jeszcze słowo – Aleksander szybko wracał do rozumu. – Poważna warszawska gazeta zwróciła się do mnie o obronę tego całego Badka. Honorarium bardzo duże, bo chcą zarobić jeszcze więcej na szczegółowym relacjonowaniu procesu. Sprawa Gorgonowej to przy tym sielanka.
– Zawsze to przyjemniejsza robota od obrony pana Hitlera – powiedział Wiktor i wyszedł.
– Uspokoił się? – Fajtłowiczowa czekała na niego pod drzwiami. – Niech pan powie, co to z nim jest? Chłopak jak kryształ, a te baby jakieś głupie. Chyba będę musiała o swatce pomyśleć.
Na postoju przy Sienkiewicza wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Kopernika. Miasto sprawiało wrażenie podłączonego do prądu. Ludzie poruszali się szybko, niektórzy gdzieś biegli. Przed sklepami z żywnością tworzyły się kolejki. Na rogach ulic stały grupki gestykulujących mężczyzn. Przed budynkiem RKU na Kopernika zebrał się ich cały tłum. Wiktor miał szczęście, bo kiedy podszedł, w drzwiach pojawił się wojskowy w mundurze sierżanta.
– Ogłaszam, że ludności cywilnej nie będziemy mundurować. Nie ma też rozkazu rozdawania broni. Sytuacja może się jednak zmienić. Czekamy na telefonogram z Warszawy. Co trzy godziny będę wydawał nowy komunikat.
Tłum zafalował, ktoś krzyknął: – A co z robotą?! Czy mamy iść do fabryk?!
Sierżant zawahał się. Wiktor był pewien, że wymyśla sobie odpowiedź.
– Należy iść do pracy, ale też dowiadywać się. Jeśli przyjdzie rozkaz, wydamy wojskowe pasy, których w magazynach dużo. Co do uzbrojenia, będzie się zbroić w miarę możliwości.
Starsi mężczyźni i młodzi chłopcy rozchodzili się wolno.
– Przetrzepać dupę Niemcom pasem, to byłaby dopiero przyjemność! – Wiktor przyjrzał się chłopakowi, który wykrzyknął te słowa. Miał nie więcej niż piętnaście lat.
W redakcji „Kuriera” maszyny wydawały się głośniejsze niż zwykle. Stary metrampaż Wdowiak wykrzyknął Sternowi do ucha:
– Odezwę pana prezydenta drukowaliśmy od czwartej rano, lecz zaraz przyszedł rozkaz z Warszawy: Wstrzymać! Szef nie posłuchał i po cichu kazał odbić pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Dwie godziny później Warszawa krzyczy: Drukować, wojny nie da się uniknąć! A szef wtedy: A my już mamy. I ulotki idą na miasto. Takiego mamy szefa, panie Wiktorze!
Redaktor Stefan Rubin siedział za biurkiem z dwoma słuchawkami w dłoniach.
– Z wiarą, ufnością i męstwem pojedziemy w bój za Polskę! – krzyczał do jednej, a do drugiej dyktował: Moralna! Tak, przewaga moralna!!! A na tytuł duże litery: Zwyciężymy! Spojrzał na Wiktora znad okularów. – Jak pan myśli, zostawią polskie gazety? – A nie zwyciężymy? Rubin rozejrzał się, jakby na jego pięterku ktoś mógł go oskarżyć o defetyzm.
– Mała szansa. Nigdy nie słyszałem, aby moralność była dobrym orężem w czasie wojny. Kupiłem rewolwer – otworzył szufladę i z daleka pokazał Wiktorowi damską belgijkę z rękojeścią z masy perłowej. – Chce się pan bronić czymś takim? – Nie. Tym strzelę sobie w głowę. Jeszcze nie wiem kiedy, ale na pewno. Przyniósł pan następne odcinki? Będziemy wydawać gazetę do samego końca. – Przyniosę jutro. Teraz wszedłem tylko, aby pana zobaczyć. – Dziwna zachcianka – Rubin przyjrzał mu się z uwagą. – Boję się tylko, że jak wejdą Niemcy, nasi otworzą więzienia. I ten cały Badek jeszcze wyjdzie na wolność.