Śmierć głośna, śmierć cicha
Streszczenie odcinka 97. Patrząc na defiladę zwycięzców, Sonia Millar odniosła wrażenie, że tylko ona na całej ulicy Piotrkowskiej nie pozdrawiała niemieckich żołnierzy. Entuzjazm tłumów przyprawił ją o mdłości... Hedwig i Johann Frostowie podejmowali obiadem niemieckiego generała i tajemniczego berlińskiego cywila, który zaproponował byłemu dyrektorowi Inspektoratu Celnego stanowisko wiceszefa łódzkiej policji. Frost zrewanżował się gościom zapewnieniem, że znalazł odpowiedni budynek dla siedziby Gestapo, przyjął gratulacje za akcje dywersyjne i zlikwidowanie Pawła Zdunka. Otrzymał też kolejne zadanie: Morderca kobiet ma zostać zastrzelony w więzieniu.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Wiktorowi śniło się, że biegnie przez pole kapusty, a nad nim leci strzelający do niego samolot. Potykał się i przewracał, wstawał i biegł dalej. Wreszcie upadł bez tchu. Odwrócił się na plecy i patrzył na lecący nisko samolot, z którego celował do niego młody, roześmiany lotnik. Żołnierz oderwał nawet na chwilę rękę od spustu, aby mu pokiwać. Potem jednak wycelował i wypuścił serię z karabinu maszynowego. Wiktor widział zbliżające się pociski, a nawet zaczął je liczyć. Od liczenia zwalniały, ale przecież wreszcie musiały dolecieć. Kiedy już miały zetknąć się z jego ciałem, obudził się. Nie było to jednak zwyczajne przebudzenie ze strachu. Po prostu dzwonił telefon. Minęła długa chwila, zanim zrozumiał, co to znaczy. Jeszcze do niedawna telefony były wyłączone, lecz widać
Ordnung muss sein. Zaczęły działać. Nie bez obawy podniósł słuchawkę.
– To ty, Wiktorze? – głos kobiecy wydał mu się znajomy, ale nie wiedział skąd. – Tak, to ja. A kto pyta? – Nie poznajesz? – w głosie dało się słyszeć niedowierzanie. – To przecież ja, Jadwiga...
Przez głowę przeleciały mu wszystkie Jadwigi, które znał, a nawet twarz królowej z obrazu Matejki.
– Oczywiście, że poznaję – zaryzykował, licząc, że za chwilę zorientuje się, z kim rozmawia.
– Masz pół godziny, aby być na Pierackiego. Weź ze sobą teczkę. Od Piotrkowskiej idź wolno w stronę kościoła. Pamiętaj, nie później, bo to sprawa ważna dla ciebie... Muszę kończyć...
Słuchawka została odłożona. Wiedział już wszystko. Jadwiga Gronostaj, pracownica banku. Była przy nim, kiedy wybuchła wojna. Pachniała bodajże szyprem. Jeśli zadzwoniła tak rano, to naprawdę musiało być coś ważnego. Zerwał się na równe nogi i pobiegł do łazienki.
Ludzie przechodzili przez Piotrkowską szybko, trzymając się blisko bram. Minął dwa patrole wojskowe. Żołnierze jednak patrzyli przed siebie, jakby byli przekonani, że sama ich obecność oddaje przysługę miastu. Skręcił w Pierackiego. Lubił tę krótką uliczkę, która od zawsze była Ewangelicką i dopiero po zamachu na ministra została nazwana jego imieniem. Jak zresztą wiele ulic w Polsce. Wuj Wiktora, Samuel Gerschon z warszawskiego Foksalu, teraz także mieszkał na Pierackiego. Co było zresztą zrozumiałe, bo właśnie na Foksal ukraiński nacjonalista wystrzelił do ministra trzy razy. Wiktor przeszedł na stronę biur fabryki Ramischa, aby Jadwiga mogła go lepiej dostrzec. Niepotrzebnie, bo widziała go z daleka i już szła w jego stronę.
Pocałował ją w policzek. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo się zmieniła. Zbladła, a pod oczyma pojawiły się cienie.
– Jakże ty się postarzałeś, mój drogi – przyjrzała mu się z wyraźnym smutkiem. Potem wzięła go pod ramię i pociągnęła z powrotem w stronę Piotrkowskiej, wyraźnie chcąc się oddalić od banku.
Zrozumiał, że także się zmienił. Nie wiadomo dlaczego wzruszyło go to, że nazwała go drogim.
– Mam mało czasu. Powiedziałam, że muszę na chwilę do mamy, do szpitala. Rano słyszałam rozmowę dyrektora z niemieckim ważniakiem. Przypadkiem, bo nie mam zwyczaju podsłuchiwać – Jadwiga mówiła szybko i zdecydowanie. – Dowiedziałam się, że jutro wchodzi w życie nowe zarządzenie. Blokujemy wszelkie depozyty papierów wartościowych, a także zawartość kasetek z kosztownościami. Tygodniowo będzie można pobrać najwyżej dwieście pięćdziesiąt złotych. W domu nie będzie można mieć więcej niż dwa tysiące. Tyczy to Żydów. – Skąd wiesz, że jestem Żydem? Jadwiga przyjrzała mu się zdziwiona. – No jak to, przecież dotykałam twojego przyrodzenia...
Przypomniał sobie, że robiła to z upodobaniem. On sam tak się przyzwyczaił do swojego obrzezania, że nie myślał o nim jako o czymś wartym zauważenia. – Co mam zrobić? – zapytał. – Nie ogłoszą tego. Dowie się tylko ten, kto przyjdzie jutro do banku. Wiem, że masz u nas dużo pieniędzy, które mogą przepaść. Przyjdź za pół godziny i dojdź do mojej kasy. Wypłacę ci wszystko. Mam co prawda obowiązek informować kierownika o dużych wypłatach, ale myślę, że z nim sobie poradzisz. Muszę już lecieć – teraz to ona pocałowała go w policzek i odeszła szybkim krokiem. Nie opłacało mu się wracać do domu. Postanowił iść dalej Piotrkowską i w Grandzie wypić kawę. Na ulicy otwierano sklepy. Od wystaw, których właścicielami byli Żydzi, już z daleka biło przekonanie, że ich dni są policzone. Piękny naszyjnik w sklepie jubilerskim „Manon” starego Halterna zdawał się krzyczeć do przechodniów: jestem z fałszywych pereł, a moje złoto to tombak. Także futro z szynszyli u kuśnierza Fiszlewicza robiło wszystko, aby wydać się królikiem. Przystanął przed gablotą „Kuriera”, w której codziennie wystawiano nowy numer gazety. Ta, która w niej pozostała, miała datę z piątego września i widoczny tytuł „Westerplatte bohatersko się broni”. Stał przed gablotą i gapił się na litery, nie mogąc ich złożyć w słowa. Czas się zatrzymał, a zadrukowany papier jeszcze nie zdążył pożółknąć.
– Przepraszam szanownego pana pisarza, ale muszę opróżnić gablotę, bo możemy za nią beknąć.
Czternastoletni goniec „Kuriera” otworzył witrynę i wyjął gazetę. Na jej miejsce nie włożył już innej. – Jest szef, Franeczku? – A gdzie ma być? Bez redaktora Rubina naszej gazety ni ma...
– Powiedz redaktorowi, że po południu wpadnę do niego.
– Sie robi, szefuniu. Ucieszy się na pewno. Nikt nas teraz nie odwiedza – chłopak zniknął za drzwiami „Kuriera”.
W banku nie było dużo ludzi. Kiedy wszedł do olbrzymiej sali z przeszklonym sufitem, natychmiast zauważył zmianę. W budce umieszczonej wysoko na ścianie, do której wchodziło się po żelaznej drabinie, nie było strażnika bankowego. Siedział w niej żandarm, a w każdym razie ktoś w wojskowym mundurze. Wiktor przepuścił przed sobą dwie osoby, aby trafić do okienka Jadwigi.
– Dzień dobry, chciałbym podjąć pieniądze, które mam u państwa – wypowiedział te słowa tak, jakby wojna była abstrakcją.
– Pozwoli pan, że upewnię się co do salda – Jadwiga wstała i zniknęła za szklaną ścianą. Po trzech minutach wróciła z wybrylantowanym brunetem. – Szanowny pan niezadowolony z nas? Zanim odpowiedział, przypatrzył się krawatowi urzędnika z taką uwagą, że ten opuścił głowę, starając się dojrzeć, czy nie ma na nim plamy.
– Wyjeżdżam do Berlina. Mam tam objąć posadę w wytwórni filmowej – powiedział. – Sam pan rozumie, że w tej sytuacji wypada trzymać pieniądze w Deutsche Bank. – Może je panu tam przesłać? Wystarczy tylko polecenie. – Wolałbym, aby nie dostali pieniędzy via polski bank. Sam pan rozumie, że to nie jest teraz dobra rekomendacja.
– Oczywiście, oczywiście. Jadwigo, obsłuż pana jak najlepiej. Polecamy się na przyszłość...
Urzędnik wycofał się, a Jadwiga z uśmiechem w oczach, który mógł dostrzec tylko Wiktor, zaczęła liczyć paczki banknotów.
Kiedy skończyła, podał jej teczkę. – Proszę łaskawie włożyć pieniądze tutaj... Będzie mi łatwiej nieść.
– Niech pan je niesie szczęśliwie – oddała mu teczkę i uśmiechnęła się. Tym razem całą sobą.