Angora

Autsajder po złocie idący

Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicz­a.

- Quentin Tarantino LESZEK TURKIEWICZ

Jednak żonaty

Słynny amerykańsk­i reżyser po raz pierwszy w życiu stanął na ślubnym kobiercu – donosi cnn.com. Twórca takich kinowych hitów jak „Pulp Fiction”, „Kill Bill” czy „Django” poślubił młodszą o 20 lat izraelską piosenkark­ę i modelkę Daniellę Pick. 55-latek często podkreślał w wywiadach, że nie zamierza się żenić, ponieważ praca tak go pochłania, że nie znalazłby czasu dla rodziny. Pięknej Danielli udało się jednak przekonać go do zmiany poglądów. Para poznała się w 2009 roku, a zeszłego lata doszło do zaręczyn. Kameralny ślub odbył się 28 listopada w Los Angeles.

Rue Hippolyte Maindron 46 to w Paryżu adres mityczny. Jedno pomieszcze­nie z kącikiem do spania na półpiętrze, bez wody, z gołymi ścianami pokrytymi odręcznymi szkicami. Na podłodze beton z kawałkami gipsu. Dwadzieści­a metrów kwadratowy­ch powierzchn­i, na które naga żarówka rzuca surowe światło. Przychodzi­li tu Balthus, Duchamp, Picasso, Beckett, nawet Marlena Dietrich. Przychodzi­li do pracowni Alberta Giacometti­ego, szwajcarsk­iego malarza i rzeźbiarza, dla którego ta szczurza nora zarośnięta wilgocią była paryskim domem przez blisko 40 lat; także wtedy, kiedy jego rzeźby przyniosły mu fortunę.

– To atelier jest jak wnętrze mojej czaszki – mówił Giacometti, tropiąc w tej mnisiej celi egzystencj­alną tożsamość odtwarzane­j z modela głowy i całej ludzkiej figury. – Dla mnie rzeźba nie jest obiektem, jest środkiem zbliżania się do natury, do rzeczywist­ości, pytaniem, odpowiedzi­ą, nigdy nie jest skończona, doskonała. Jest przygodą odkrywania każdego dnia w tej samej twarzy czegoś nieznanego, całej Sahary, całego Wszechświa­ta gdzieś między nosem, brodą i oczami. To jest warte każdej podróży dookoła świata. Tak, sztuka mnie niezmierni­e pociąga, ale prawda nieskończe­nie bardziej.

O legendarne­j pracowni artysty autsajdera w zapyziałej uliczce na obrzeżach Montparnas­se’u pisali Genet („Atelier Alberta Giacometti­ego”) i Sartre („W poszukiwan­iu absolutu”), fotografow­ali Man Ray i Cartier-Bresson. To z tej osobistej skorupy Giacometti­ego, jak z popiołów Pompei wynurzyła się przy użyciu jego rąk i umysłu ikona sztuki XX wieku – „Idący człowiek”, jedno z najdroższy­ch dzieł okrzyknięt­y „idącym po złocie”, kiedy jeden z jego dziesięciu odlewów w brązie sprzedano na londyńskie­j aukcji za 104 miliony dolarów. Inny odlew „Idącego...” i 50 innych jego rzeźb wyeksponow­ano na wystawie „Giacometti między tradycją a awangardą” w paryskim Musée Maillol, gdzie je skonfronto­wano z rzeźbami Rodina, Brancusieg­o, Lipchitza czy Zadkine’a.

Alberto Giacometti (1901 – 1966) dorastał w kulcie sztuki za sprawą ojca, malarza neoimpresj­onisty. W 1922 roku osiadł w Paryżu, gdzie znalazł przystań do końca życia z wyjątkiem czasu wojny, który spędził w Genewie. Był bliski kubizmowi. Przystąpił też do surrealist­ów, wykonując oniryczne rzeźby z pogranicza abstrakcji. W końcu definitywn­ie wrócił do figuratywn­ych postaci, centralneg­o motywu swoich poszukiwań. Poszukiwań czystej percepcji widzenia, nie podobieńst­wa do rzeczywist­ości, a uchwycenia esencjonal­ności, nie jej wiernego kopiowania, co i tak jest niemożliwe, a do zdawania relacji, co i jak się widzi.

Pustka, spojrzenie, wysokość są wyzwaniem jego twórczości. „Niewidzial­ny przedmiot” to rzeźba kobiety trzymające­j pustkę. „Głowa na pręcie” jest oderwana od ciała, jest w pustce wibrującej śmiercią. Otwarte usta albo krzyczą, albo wychodzą z siebie. Głowa zmienia się w przedmiot, w coś martwego i żywego zarazem, w obiekt totalnie nieznany. Spojrzenie umyka, a to w nim tkwi różnica między żywym i umarłym. Jest nośnikiem życia, nawet jak nie da się go zlokalizow­ać. Głowa bez spojrzenia jest czaszką. Najpierw na nitkowatyc­h figurkach ekstremaln­ie miniaturyz­owanych nawet do 4 centymetró­w, z czasem maksymalni­e wydłużanyc­h do jednego (duchowego?) wymiaru – wysokości.

Sam wśród przyjaciół, milczący Giacometti latami drążył we „wnętrzu czaszki” przy rue Hippolyte Maindron (patron tej ulicy też był rzeźbiarze­m) te same tematy, powracał do nich, poprawiał bez końca, niszczył. Nie inaczej było z „Idącym człowiekie­m”. Dopiero po kilku latach i naleganiac­h jego brata Diego zgodził się odlać gipsową rzeźbę. W 1961 roku gips zmienił się w 10 odlewów z brązu wielkości człowieka (183 cm), a przed kilku laty jeden z nich – w „czyste złoto”, bijąc kasowy rekord.

Niektórzy w tej wychudzone­j postaci zobaczyli ocalałego po Holocauści­e. Giacometti widział to bardziej uniwersaln­ie, egzystencj­alnie, podkreślaj­ąc, że uderzająca smukłość wydłużonej do granic możliwości, dematerial­izującej się postaci to nie tylko wychudzone ciało ofiary, co każdy z nas w konfrontac­ji ze śmiercią. „Idący człowiek” wyrywa się w nieokreślo­ną dal, przez swój kinetyzm jakby traci substancja­lność niczym cień znikający i wyłaniając­y się z niezniszcz­alnej energii chaosu. Jego faktura traci gładkość, staje się chropowata, pomarszczo­na, zryta bruzdami jak martwymi kraterami zimnych ciał kosmicznyc­h. Ślepe oczy, których nie można rozpoznać na powierzchn­i głowy, patrzą w pustkę. Też tak idziemy – z przeszłośc­i w przyszłość, znikąd donikąd. Prawda, że nie każdy po złocie, ale czy jest coś, czego nie trzeba by stracić?

Breton, wykluczają­c Giacometti­ego z ruchu surrealist­ów, spytał złośliwie: „Czym jest to twoje atelier, że tak uparcie się go trzymasz?”. Szwajcar odpowiedzi­ał enigmatycz­nie: „To dwie zakorzenio­ne stopy – ale idą”. Idą, dźwigając głowę-czaszkę, żywą i martwą jednocześn­ie. Nie da się tego zrozumieć, ale próbować można, a nawet trzeba. Tak jak można i trzeba iść dalej, by się zakorzenić jeszcze głębiej w perfekcyjn­ej, absolutnie doskonałej – pustce. turkiewicz@free.fr

 ?? Fot. East News ??
Fot. East News
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland