Herosi biznesu
Dwie polskie uczelnie ekonomiczne – Akademia Leona Koźmińskiego i Szkoła Główna Handlowa – znalazły się na liście najlepszych szkół biznesowych w Europie. Ranking sporządził brytyjski dziennik „Financial Times”, który ocenił 95 placówek. Akademia Leona Koźmińskiego zajęła 43. pozycję, awansując w porównaniu z ubiegłym rokiem o 21 miejsc. Tym samym stała się liderem w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Natomiast Szkoła Główna Handlowa zajęła 71. pozycję, awansując o 12 miejsc w porównaniu z rokiem 2016.
Rzeczpospolita Chorzowski Skotan SA jest jedyną firmą na świecie, która na skalę przemysłową hoduje organizmy pomagające w ochronie środowiska. Drożdże Yarrowia lipolytica żywią się ropą naftową, benzyną, olejami napędowymi. Nie gardzą też jeszcze groźniejszymi truciznami, takimi jak fenol czy toluen. I prawdopodobnie, choć nie zostało to jeszcze potwierdzone naukowo, radzą sobie świetnie z usuwaniem trotylu. Mogą być wykorzystywane do oczyszczania gleby i wody. – Pierwsze badania nad drożdżami Yarrowia lipolytica rozpoczęło British Petroleum jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku – opowiada Jacek Kostrzewa, prezes Skotana. Jednak doświadczenia te nie wyszły poza laboratorium. – To był czas ropy, zanieczyszczeniami nikt się szczególnie nie przejmował. Poza tym nauka hodowania drożdży na skalę przemysłową zabrała nam całe lata. Skalowanie tego procesu okazało się trudne, ale zakończyło się sukcesem (...). Liczymy, że segment bioremediacji będzie się rozwijał. To trend ogólnoświatowy. Coraz większą wagę przywiązuje się do ochrony środowiska, szczególnie w tych miejscach, w których występuje skażenie gleby węglowodorami. Do zanieczyszczeń regularnie dochodzi na polach naftowych i gazowych. Zdarza się też, że ktoś wykopie fundament pod budynek i okazuje się, że pod spodem ziemia jest mocno skażona. Hodowane w Chorzowie Yarrowia lipolytica są skuteczniejsze od stosowanych powszechnie węglowodorożernych bakterii. – Różnica jest taka, że drożdże są w stanie przeżyć i aktywnie działać nawet w miejscach o dużo wyższym stężeniu zanieczyszczeń. Po drugie radzą sobie z ciężkimi frakcjami, które są trudne do usunięcia za pomocą bakterii – tłumaczy prezes. Produktem Skotana interesują się polskie przedsiębiorstwa oraz klienci z krajów wydobywających ropę naftową. Firma prowadzi już rozmowy z Nigerią i państwami z Zatoki Perskiej.
Innpoland.pl naszej rozmowie. Jedna z turystek pyta nas: „A kto to, dyrektor?”. – Nie, to latarnik, ale w sumie można powiedzieć, że dyrektor – odpowiadam. Podchwycił to mój rozmówca.
– Mój ojciec zawsze tłumaczył mi, że na służbie jesteś dyrektorem, kierownikiem i pracownikiem. Jako dyrektor masz pieczę nad wszystkim. Widzisz, co się dzieje, i wiesz, co jest do zrobienia. Przekazujesz to kierownikowi, a on pracownikowi. I to robisz. A tutaj praca zawsze się znajdzie. Jak pada deszcz, to myję szyby lub sprzątam, jak świeci słońce, to koszę trawę itd. Dzisiaj wymieniałem halogeny, bo przyjrzałem się i dwa były przepalone – opowiada pan Artur.
– A jak nie wypełni się swoich obowiązków? – pytam. – Wiemy z historii, że kiedyś takie niedopełnienie obowiązków przez latarnika było karane śmiercią. Jeśli latarnia nie zapaliła się na czas, to takie były tego konsekwencje. Teraz są kary, ale ja takiej nigdy nie otrzymałem i mam nadzieję, że nie otrzymam. Podstawą jest dmuchanie na zimne, dlatego cały czas kontroluje się wszystko, dogląda i po prostu dba o ten sprzęt – odpowiada latarnik.
Ale właściwie po co teraz jest latarnia w dobie Google Maps, GPS i innych technologicznych nowinek pomagających w nawigacji? – Na takim statku zawsze może dojść do awarii. Pamiętam, jakiś czas temu na jednej z łodzi siadła elektryka i mężczyzna, który nią płynął, nie mógł stwierdzić, w którym miejscu jest na morzu. Pomogliśmy mu. Dlatego to stałe światło na brzegu i osoba, która cały czas dozoruje i pilnuje, są zawsze potrzebne – stwierdza Krężałek.
Pierwszy raz
Pan Artur zdradził mi, że najlepszym kandydatem na stanowisko latarnika jest osoba, która skończyła technikum lub studia o profilu elektrycznym. Musi znać się na komputerach, nawigacji satelitarnej i na maszynach. A co z odpornością na stres? – Też ją musi mieć, zresztą jak w każdym tego typu zawodzie. Służbę pełni się samemu, co jest sporą odpowiedzialnością i stresem, chociaż czasami możemy skorzystać z pomocy z zewnątrz. W sytuacjach awaryjnych wzywamy, służby czy serwis. Ale zwykle samemu podejmuje się decyzje tu i teraz – mówi. – Jestem przyzwyczajony do różnych sytuacji. Mój ojciec zabierał mnie ze sobą, jak miał służbę, także od dziecka nasłuchałem się w radiu o różnych akcjach na morzu. Nieraz było tak, że ojciec na służbie był pośredniczącym w różnych działaniach ratunkowych, więc dla mnie stało się to normą i szybko się z tym oswoiłem – opowiada latarnik. On miał trochę prościej, bo do służby wprowadzał go ojciec. To z nim pełnił swoją pierwszą, oficjalną służbę. Ale chrzest bojowy nie obył się bez skoku adrenaliny. – Była noc, sztormowa pogoda, wiał silny wiatr i wtedy właśnie pech chciał, że upalił się jeden z przewodów zasilających. Trzeba było szybko działać i dosztukować kawałek tego przewodu. Wyłączyliśmy zasilanie. Na szczęście latarnia ma akumulatory, dzięki którym świeci około 20 minut bez podłączenia do sieci. Wyrobiliśmy się i po tych 20 minutach mogliśmy włączyć normalne zasilanie. Ale nerwowo było – mówi mężczyzna. Mijamy kolejnych turystów. Przeciskamy się między nimi i wspinamy się dalej – jakieś 90 schodków za nami. Aż trudno uwierzyć, że rocznie przewija się tutaj około 100 tysięcy osób. To trochę zaprzeczenie Sienkiewiczowskiego obrazu latarnika samotnika. Tutaj nie można narzekać na brak towarzystwa. A co się jeszcze zmieniło od czasów latarnika Sienkiewicza? – Przede wszystkim odeszło się od pieców i starych urządzeń komunikacyjnych. Chociaż niektóre z nich są jeszcze sprawne do tej pory. Na przykład taki buczek mgłowy, który kiedyś wykorzystywany był podczas gęstej mgły. Nadawano nim sygnał dźwiękowy danej latarni. W przypadku Rozewia było to „RO”. Teraz dźwiękiem buczka witamy Nowy Rok – opowiada latarnik. – A z innymi latarnikami spotykacie się jakoś, właśnie na tego sylwestra? – pytam. – Na sylwestra to nie, ale generalnie spotykamy się przy różnych innych okazjach – czasami lepszych, np. na kursach, a czasami gorszych, jak na pogrzebach byłych latarników. Na towarzyskie spotkania nie ma czasu, bo każdy z nas ma służbę i trudno się zgrać – mówi. – I siedząc tak samemu w latarni, rozmawiacie z innymi latarnikami? Kontaktujecie się? Wymieniacie się opiniami na temat żarówek czy jakichś nowych telefonów satelitarnych? – dopytuję. – Nie, nie ma rozmów na naszym kanale. Kiedyś, owszem, było na nim więcej osób i więcej się działo. Ludzie pytali się np., co się dzieje na morzu. Teraz tego nie ma – odpowiada pan Artur.
Przystanek: balkon
Przed nami kolejny przystanek. Wychodzimy na zewnątrz na balkon. Znajdujemy się już ponad linią drzew. W tym miejscu kończyła się stara latarnia. Teraz służy jako taras widokowy. Dokładnie można zobaczyć, jak wygląda kompleks budynków dookoła latarni. Pamiątkowa fotka i dalej wspinamy się na szczyt. – A z takiej pracy da się wyżyć? – pytam mojego kompana. – Tak, to dobra praca państwowa, jesteśmy pracownikami urzędu morskiego. Da się wyżyć z mojej pensji. Owszem, raz jest lepiej, raz gorzej, jak u każdego. Ale zawsze można coś dodatkowo robić. Kiedyś latarnicy hodowali zwierzęta, mieli swoje pola i zasiewy, wędzili ryby, mięso, piekli chleb. Teraz można co najwyżej iść z wędką i złowić rybę w czasie wolnym od służby – śmieje się.
Pan Artur jest także strażakiem ochotnikiem. Kiedy nie pełni służby w latarni, to zawsze spieszy z pomocą na wezwanie. Jak przyznaje, to, czego nie widział w swojej na ogół spokojnej pracy, nadrabia w terenie ze strażakami. Najgorsze jego zdaniem są obrazki z wypadków.
Docieramy do pomieszczenia, w którym kiedyś mieściła się dyżurka latarnika. W kącie stało biurko, krzesło, a z drugiej strony maszyneria kontrolująca światło lampy. Teraz pokój jest pusty, a ściany pokryte są tysiącami tarcz pochodzących ze starych mundurków szkolnych. Są tu wszystkie zakątki krazmienników w la ju. Oprócz pana Artura i jego dwóch tarni pracują członkowie Towarzystwa Muzeum Morskiego, którzy zajmują się obsługą ruchu turystycznego. Pilnują też, żeby nic nie uległo uszkodzeniu. A awarie zdarzają się i są kosztowne. – Jakiś czas temu ktoś uszkodził bulaj – pękła w nim szyba i trzeba było go wymienić – mówi mój rozmówca. Nie chce przyznać jednak, ile dokładnie kosztowała naprawa. Przecząco pokręcił jedynie głową, kiedy zapytałem, czy to było poniżej 1000 zł.
Dalsza część latarni przypomina bardziej łódź podwodną. Dookoła owalne, stalowe ściany, nity i okrągłe okna (wspomniane bulaje). Kilkanaście stopni dalej jesteśmy już na szczycie, gdzie wita nas niesamowita instalacja kilkudziesięciu lamp oraz niesamowity widok na morze. Po prawej stronie zarysowuje się Półwysep Helski, a po lewej morze wchodzi w ląd, opływając przylądek Rozewie. – W naszej latarni kręcono odcinek jednego z seriali kryminalnych – chwali się pan Artur. Ale to nie jedyny epizod, w którym Rozewie pojawiło się na małym ekranie. – Widać je też przez dwie sekundy na jednej z reklam. To ciekawe, bo dla tych dwóch sekund zdjęcia tutaj trwały ze cztery godziny. No ale takie są realia tego zawodu – śmieje się latarnik.
Gdzieś w oddali widać sylwetki statków. Na wysokości Władysławowa udaje nam się dostrzec trzy okręty marynarki. – Kiedyś sam tak pływałem. Dowódca śmiał się ze mnie, jak przepływaliśmy niedaleko Rozewia. Mówił: „Krężałek, popatrz sobie teraz na swój dom” – mówi. – To jaka jest najlepsza rzecz w byciu latarnikiem? – pytam. – Po prostu, że jest się latarnikiem. Już samo to, że zawód ten był opisywany w wielu książkach i można nazwać się tym mianem, jest bardzo miłe.