Zabawa z McCartneyem
Przystanek byłego Beatlesa na trasie „Freshen Up” w Krakowie. Tamtejsza Tauron Arena prawie przez trzy godziny tętniła rockową energią. „Będziemy się świetnie bawić!” – zapewnił muzyk i nie było inaczej.
Repertuar doskonale znany. Prawie powtórka sprzed pięciu lat, kiedy gościliśmy piosenkarza na Stadionie Narodowym. Z kilkoma nowymi elementami, bo bohater widowiska nie dość, że współtworzył jedną z najsłynniejszych kapel rockowych, to wciąż jest aktywny na estradzie i w studiu. Jego siedemnasty krążek solowy „Egypt Station” niedawno trafił na rynek i trzy pochodzące z niego utwory pojawiły się w programie występu.
Zanim jednak McCartney ukazał się na scenie, była godzina wspomnień. Na telebimach zobaczyliśmy jego archiwalne zdjęcia. Zarówno rodzinne, jak i z Beatlesami. Towarzyszyły im oczywiście nagrania. Zarejestrowane z grupą The Beatles oraz solowe i wydane pod szyldem Wings. Był utwór „You Won’t See Me” (z „Rubber Soul”), pojawiła się kompozycja „Oh! Darling” (z „Abbey Road”) – nigdy dotąd niezaśpiewana przez McCartneya na scenie – i wybrzmiała piosenka „Teddy Boy” (z pierwszego solowego albumu artysty). Usłyszeliśmy również „Coming Up” (z longplaya „McCartney II”), „Mrs. Vanderbilt” (z „Band on the Run”) i kilka innych utworów artysty. Kiedy pojawił się finałowy fragment „A Day in the Life” z „Sierżanta Pieprza”, który to album uznawany jest za jeden z najważniejszych w historii płyt koncepcyjnych, wydawało się, że pora na koncert. Tymczasem nie. Wcześniej wybrzmiały jeszcze ostatnie takty „Abbey Road” ze słowami „Miłość, której doznajesz, jest równa tej, którą dajesz”.
Dopiero wtedy publiczność ujrzała McCartneya. Jakby przepraszając za półgodzinne opóźnienie, muzyk rozpoczął od utworu z listy tych, które każdy miłośnik The Beatles chciałby usłyszeć, czyli od „A Hard Day’s Night”. Potem na krótko przeniósł słuchaczy we współczesne czasy. Zaśpiewał „Save Us” sprzed pięciu lat, a żeby nikt nie miał mu za złe, że odszedł od historii, krzyknął po tej piosence po polsku: „Cześć, Kraków!” i od razu wykonał jeszcze jeden obowiązkowy szlagier Beatlesów, czyli „Can’t Buy Me Love”. Publiczność szalała, emocje sięgały zenitu, a dopiero minął kwadrans występu. I jeszcze te jego słowa: „Spróbuję trochę mówić po polsku, choć to niełatwe!”.
To niejedyny raz, kiedy McCartney odezwał się w naszym języku. Nie musiał tego robić, bo przeważała publiczność z zagranicy. Przynajmniej tak wynikało z reakcji widzów na pytanie McCartneya o pochodzenie. Najsłabsze brawa były wtedy, kiedy artysta zapytał, kto jest z Krakowa. Nieco większe rozległy się po pytaniu o publiczność z Polski. Kiedy natomiast muzyk poprosił o reakcję tych, którzy przyjechali z zagranicy, owacje były ogłuszające.
Po tym słownym przerywniku była niespodzianka. Usłyszeliśmy męskie trio dęte, które później kilkakrotnie towarzyszyło zespołowi McCartneya. Okazją do zagrania na puzonie, trąbce i saksofonie była kompozycja „Got To Get You Into My Life”. Jednak bardziej od samego akompaniamentu – bo ten jest znany – zaskakiwało miejsce, w którym muzycy się pojawili. Byli bowiem nie na scenie, a na trybunie wśród publiczności.
McCartney nie tylko wykazał się oryginalnymi pomysłami. Również jego instrumentalne popisy zasługiwały na uwagę. O ile koncert rozpoczął z gitarą basową, na której gra jak mało kto (nie każdy wokalista potrafi tak sprawnie jak on akompaniować sobie na basie, jednocześnie śpiewając), o tyle później kilkakrotnie zmieniał instrumenty. Podczas „Let Me Roll It” (z repertuaru Wings) zagrał na gitarze elektrycznej. W dogrywce do tego utworu pozwolił sobie nawet na solówkę. „Gramy ten fragment w hołdzie Hendrixowi – powiedział po zakończeniu piosenki. – Poznałem go w latach sześćdziesiątych. Był wspaniałym, pokornym człowiekiem”.
To niejedyny hołd złożony przez McCartneya tego wieczoru. Piosenkę „My Valentine” artysta zadedykował żonie Nancy. Utworowi towarzyszył wyświetlany na telebimach teledysk, w którym wystąpili Natalie Portman i Johnny Depp. Piosenka zadebiutowała w 2012 roku na nietypowym w dorobku McCartneya krążku „Kisses on the Bottom”. Jest on utrzymany w melancholijnym klimacie, a piosenkarzowi towarzyszą głównie muzycy jazzowi z Dianą Krall na czele, choć nie tylko, bo w jednym nagraniu wystąpił Eric Clapton.
Od tej pory coraz częściej oglądaliśmy i słuchaliśmy McCartneya przy fortepianie. Tak było m.in., kiedy wyko- nywał słynne hity „Let It Be” i „Hey Jude”. W refrenie tego ostatniego gromkim chórem towarzyszyła mu publiczność.
Kiedy wspominał George’a Harrisona, grał na ukulele. Opowiadał, jak to razem przygrywali sobie na tym instrumencie, śpiewając kompozycję „Something”, zanim powstała ostateczna wersja tego utworu, która trafiła na płytę „Abbey Road”. Przed „Here Today” przypomniał z kolei Johna Lennona, zaś utwór „Love Me Do” zadedykował producentowi nagrań The Beatles, George’owi Martinowi. Świetnie też radził sobie z trudnymi partiami na gitarze akustycznej. Jedną z nich był akompaniament do „Blackbird”. „Napisałem tę piosenkę, kiedy w latach sześćdziesiątych na południu USA sporo było nieporozumień na tle praw człowieka”.
W połowie koncertu McCartney przeniósł wszystkich do roku 1956, kiedy powstała grupa The Quarrymen – przekształcona w The Silver Beatles, a ostatecznie w The Beatles – w której oprócz niego grali Lennon i Harrison. Usłyszeliśmy utwór „In Spite of All the Danger” z jej repertuaru.
W sumie aż 32 piosenki w podstawowym programie! Przedostatnia to bondowski hit „Live and Let Die” okraszony efektownymi fajerwerkami. Trudno uwierzyć, że 76-letni wykonawca aż tyle zdoła wykonać. Nie chodzi tylko o kondycję fizyczną, ale przede wszystkim o głos, którego McCartney fanom nie żałował. Po brawach wrócił na scenę z polską flagą i zaprezentował na bis jeszcze sześć utworów. W przerwach między nimi uściskał na estradzie mieszkankę Suwałk, która od 10 lat marzyła o tym, żeby to zrobił, i był świadkiem zaręczyn pary ze Słowacji. Zakończył występ finałem z „Abbey Road”.