Toast za prezydenta
Poznać i zrozumieć świat. Abchazja.
– Cóż było robić? Przystawiłam mu pistolet do głowy i powiedziałam: „Pij, do trzech liczę”. Złamał się przy dwóch i pół – nasza gospodyni z kieliszkiem domowej czaczy (mocna, winogronowa wódka) w ręku opowiada swoje ulubione wojenne wspomnienie.
Historię o zmuszaniu Megrelów z Gali do spełniania toastów za Władysława Ardzinba słyszymy trzeci raz, ale drobna, starsza pani ma w spojrzeniu i sposobie bycia coś takiego, że nikt nie odważy się zaprotestować. Nawet Pawlik zmienia się z wszechwładnego celnika z granicy na Inguri w potulnego syna i mruczy tylko: – Mama da już spokój o tej wojnie, to tak dawno było. Nas do picia za prezydenta zmuszać na szczęście nie trzeba. Zawsze to lepsze niż toasty za Stalina, które jeszcze czasem proponują w sąsiednim kraju.
Pawlik nie ma racji. Wojna nie była dawno. Przynajmniej nie w abchaskiej świadomości. Jego mama, pani Nadieżda, zasłużona weteranka i zażarta abchaska nacjonalistka (choć Ukrainka z pochodzenia) nie jest wyjątkiem. Twórca i pierwszy przywódca samozwańczej republiki, nieżyjący już Władysław Ardzinba, na gęsto rozstawionych billboardach ubrany jest w polowy mundur. „Aiaaira” – głosi napis nad sylwetką przystojnego, szpakowatego polityka. To po abchasku „zwycięstwo”, które miało miejsce pokolenie temu. Wiele w tym hurraoptymizmu, bo wedle pani Nadieżdy weterani wojny z lat 1992 – 1993 są rozczarowani obecną sytuacją kraju. Nie tak miała wyglądać zapłacona krwią niepodległość, ale wciąż lepsza taka, niż bycie gruzińską prowincją. Inna rzecz, że autonomiczna Abchazja wykroiłaby spory kawałek tortu z zysków, jaki przynosi trwający od kilku lat w Gruzji boom turystyczny. Wystarczy rzut oka na nadmorską Adżarię, która przecież do abchaskiego wybrzeża się nie umywa, a jednak w sezonie w Batumi lądują dziesiątki rejsowych i czarterowych samolotów z Europy i Zatoki Perskiej. W tym czasie z Suchum (nazwy „Suchumi” się tu nie używa, kojarzy się zbyt „gruzińsko”) startują co najwyżej nieregularne śmigłowce do trudno dostępnej lądem wysokogórskiej wioski Psou. Na Kaukazie jednak niezależność (choćby pozorna) droższa jest od pieniędzy.
Dlaczego pozorna? Tak naprawdę karty rozdaje tu Rosja. To głównie rosyjscy wczasowicze utrzymują przy życiu tutejszy przemysł hotelarski, płaci się rublami (oficjalnie obowiązujące apsary występują jedynie jako ciekawostka dla kolekcjonerów), jednym z najnowocześniejszych budynków w podupadłej stolicy jest ambasada Federacji Rosyjskiej, zaś jej armia radośnie przeprowadza ćwiczenia na terytorium kraju. Dla Rosjan przygotowano nowoczesne przejście graniczne na Psou. Abchazi z typową kaukaską gościnnością przyjęliby turystów z Zachodu. Załatwienie wizy to dziesięć minut wypisywania formularzy w internecie. Cóż z tego, kiedy przez most na Inguri przechodzą głównie gruzińscy Megrele zamieszkali w przygranicznym rejonie Gali. Reszta się boi. Boi się rozsiewanych przez Gruzinów plotek o przestępczości, braku dyplomatycznej opieki w razie kłopotów, samej granicy, na której wpada się w krzyżowy ogień pytań Abchazów i Rosjan. Ot, drobne niedogodności, które warto pokonać, bo Ariespublika Apsny to jeden z ładniejszych skrawków planety. Nie widać tego w Gali, nie widać jeszcze w Oczamczirze – miejscowości, która stała się bohaterką klasyki polskiego reportażu wojennego.
W Suchum już widać. Porośnięty eukaliptusami i sosnami Kaukaz schodzi tu wprost do morza. Miasto pełne jest zniszczonych domów, oplecionych wybujałą w gorącym, wilgotnym klimacie roślinnością, ale nabrzeże trzyma fason, chociaż to poka nie siezon. Staruszkowie grają pod palmami w nardy i szachy, kawiarnie i restauracje pełne są gości. Potrawy wyglądają jak w Gruzji, ale złym pomysłem będzie zamówienie „chaczapuri po adżarsku”. W lokalnym menu chlebowe ciasto ze słonym serem i żółtkami na miękko nazywa się chaczapur łodoczka (łódeczka). Mimo sporego udziału języka rosyjskiego w przestrzeni słychać też abchaski, chociaż niektóre słowa brzmią dziwnie znajomo. Lokalny fast food nosi piękną w prostocie nazwę aburgier. Prastary język żeglarzy i hodowców winorośli już od XIX stulecia przestał sobie radzić ze światem zmieniającym się w zastraszającym tempie. Jednocześnie narodowa duma nakazywała dostosować słownictwo do wymogów współczesności. Pozory „abchaskości” rosyjskim słowom nadawała więc litera „a” na początku wyrazu.
Pojawiamy się w kraju w szczególnym momencie – dzień przed wyborami do abchaskiego parlamentu. Nasza gospodyni usilnie namawia nas na wizytę w jednej z komisji wyborczych, ale w tym momencie do akcji wkracza Pawlik. Słusznie, bo nie wiadomo, jak abchaskie media wykorzystałyby wizytę trójki Polaków na wybo- rach, zaś żadne z nas nie chce mieć na przyszłość zamkniętego wjazdu do sąsiedniej Gruzji. Jednak nieoficjalnie warto oczywiście przyjrzeć się sytuacji. W Suchumi panuje spokój. Grupki ludzi stojące pod komisjami przywodzą na myśl jakieś spotkanie towarzyskie. Jakże to inne od Polski, gdzie każdy po spełnieniu obywatelskiego obowiązku wraca do domu, nie wdając się z sąsiadami w dyskusje o wyższości jednego kandydata nad drugim. Gdy wieczorem wychodzimy na miasto, pani Nadieżda uprzedza: – Możecie słyszeć strzały, ale nie bójcie się, to w powietrze, z radości, że czyjś kandydat wygrał. Chyba jednak wygrali kandydaci przeciwników dostępu do broni palnej (o ile tacy są w Abchazji), bo nic nie słychać. Jedyny ślad „napięcia wyborczego” to policyjne barierki, które przegradzają ulice prowadzące do wysokiego budynku parlamentu z czasów ZSRR. Budynku spalonego podczas wojny i nieczyn- nego od 25 lat, ale wciąż wyznaczającego oś świata w Suchum. To tutaj odbywają się oficjalne obchody świąt państwowych i zbierają antyrządowe demonstracje. Tu, w parku Wolności, pochowani są polegli. W tym Timur, starszy syn naszej gospodyni (Pawlik był za młody na wojaczkę) oraz Janusz Godawa z Suchej Beskidzkiej, jedyny Polak w abchaskim konflikcie.
Wojenna martyrologia zostaje na moście przez Gumistę, na północnych rogatkach stolicy. Skały nad drogą udekorowane są dziesiątkami marmurowych płyt z podobiznami Abchazów, którzy tu zginęli. Leżą wieńce i stoją butelki z czaczą. Kaukaski obyczaj nakazuje zadumać się nad losem zmarłych i wypić kieliszek za spokój ich dusz. Przeprawa była w czasie wojny kluczowym punktem strategicznym. Gruzini tu się zatrzymali. Z mostu widać jeszcze poranione pociskami wysokie bloki suchumskiej Nowej Dzielnicy, ale my zagłębiamy się w nieprzeoraną przez działania walczących stron część kraju.
W suchumskich księgarniach można dostać kalendarz „Cuda Rosji”. Na pierwszej fotografii krymski zameczek Jaskółcze Gniazdo, od niedawna będący pod administracją Federacji. Kusi, żeby sprawdzić, czy nie ma widoków z Abchazji. Nie ma. Gdyby jednak ktoś pokusił się o wydanie „Cudów Abchazji”, połowę potrzebnych zdjęć mógłby spokojnie wykonać, nie ruszając się z Nowego Afonu. Ot, choćby Anakopia. Leżąca na stromej, wysokiej górze stolica wczesnośredniowiecznego abchaskiego królestwa okres świetności ma od dawna za sobą, ale w swoim czasie jako jedna z nielicznych twierdz ówczesnego świata była w stanie oprzeć się Arabom. Wnętrze szczytu wypełnia kompleks potężnych podziemnych komnat. Odkryta raptem pół wieku temu Nowoafońska należy do ścisłej czołówki największych jaskiń na świecie (Abchazja w ogóle stanowi raj dla speleologów). Na obleganą przez rosyjskie wycieczki trasę zwiedzania dojeżdża się czymś w rodzaju minimetra.
Po wyjściu z czeluści Nowoafońskiej w dobrym tonie jest obejrzeć inne okoliczne atrakcje. Grotę, w której wedle tradycji mieszkał apostoł Szymon; urokliwą, choć nieczynną stacyjkę kolejową Pscyrcha, wciśniętą między zbocza dwóch gór; otoczone subtropikalną roślinnością lazurowe sztuczne jezioro. Znajdzie się i chwila dla duszy. Na przeciwległym wzgórzu widok miły rosyjskiemu oku, czyli złote kopuły cerkwi. Założony w XIX wieku przez mnichów z greckiego Athos (ros. Afon) klasztor bierze przestrzeń we władanie, podkreślając, że „to ziemia prawosławia”, choć abchaskie spektrum religijne to kilka różnych wyznań, w tym islam i pradawne pogaństwo.
Przy takim zagęszczeniu dostępnych cały rok ciekawostek Nowy Afon