Śmierć ośmieszona
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Zaskakująca miłość
Jak donosi „The Sun”, amerykańska aktorka od ponad dwóch lat jest w szczęśliwym związku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jej drugą połówką jest... Masha Mandzuka – 44-letnia serbska projektantka mody. Amerykanka, która w latach 90. uchodziła za jedną z najgorętszych hollywoodzkich gwiazd, była żoną takich amantów jak Bruce Willis czy Ashton Kutcher. Romansowała także z Leonardo DiCaprio. Dopiero teraz, według źródła gazety, 56-latce udało się odnaleźć prawdziwe szczęście.
Na początku było SAMO ( Same Old Shit – wciąż to samo gówno), na końcu – Riding with Death – dosiadanie śmierci. I tak też jest w paryskiej Fundacji Louisa Vuittona, gdzie na czterech kondygnacjach wystawiono 120 dzieł Jean-Michela Basquiata, zwanego czarnym Picassem.
Malarz meteor eksplodujący kakofonią krzyku, która z ulicznego grafficiarza wyniosła go na salony sztuki, a tam dopadła kochanka speedballu w śmiertelnym uścisku heroiny z kokainą. Miał 27 lat jak Hendrix, Joplin, Morrison.
Nowy Jork to główne źródło inspiracji Basquiata. Końcówka lat 70. Na ulicach można spotkać Ginsberga, Burroughsa, Warhola. Szaleńcy undergroundu włóczą się po dzielnicach zdewastowanych fabryk, podłych barów; żądają uznania LSD za suplement diety. Basquiat jest jednym z nich, chłopak z Brooklynu o korzeniach portorykańsko-haitańskich. Jako 17-latek porzucił dom i szkołę. Żyje z ulicznej sprzedaży pocztówek i T-shirtów z napisem Man Made (zrobione przez człowieka). Z przyjacielem Alem Diazem maluje graffiti na murach Manhattanu, podpisując je „SAMO” ( Same Old Shit) ze znakiem copyrightu; aż pewnego wiosennego dnia 1979 roku w dzielnicy galerii SoHo pojawia się na murze napis „SAMO is dead”. Tak kończy z anonimowością. Porzuca graffiti dla malarstwa.
Kolejne kondygnacje Fundacji Vuittona. Basquiat przyłącza się do artystów „Times Square Show” w pobliskim kinie porno, z którymi organizuje pierwszą wystawę w pustym budynku pod numerem 42. Już w 1981 roku podczas wystawy New York/New Wave dostaje kawałek muru i 20 jego obrazów zawiśnie obok dzieł Keitha Haringa i Andy Warhola. W ciągu kilku miesięcy staje się gwiazdą nowego malarstwa, nowego ekspresjonizmu, nowej sztuki ulicy. Zamienia underground na komfort galerii, ulicę na salon. Jego popularność rośnie. Pojawia się na okładce „New York Timesa”, wystę- puje w filmie, jest gościem programów telewizyjnych. Robi międzynarodową karierę. Pokazuje prace na wystawach nie tylko w Stanach, ale także w Europie. Zarabia ponad 4 tys. dolarów tygodniowo (wtedy spora suma), szasta pieniędzmi, nie żałuje sobie wyszukanych garniturów, wyrafinowanego jedzenia, no i tych mocniejszych wrażeń w objęciach marychy, koki, hery.
Poszukując twórczej tożsamości, miksuje kulturę Zachodu z afrykańską sztuką. Odwołuje się do spektakularnych elementów afroamerykańskich, bluesa jako śpiewanej skargi, jazzu, zwłaszcza bebopu, przekonując siebie i innych, że jego sztuka to w założeniu jazz na płótnie, w której improwizacja zajmuje pozycję królewską. Zanurza się w bolesnej melancholii Billie Holiday i Janis Joplin, uwielbia Charliego Parkera, któremu oddaje hołd w swych malarskich kreacjach. Również boks zamieszkuje jego obrazy; postrzega walki bokserskie białych z czarnymi jako symboliczną walkę ras, wykazując wrażliwość na rasizm. Maluje czarnych bokserów, z Cassiusem Clayem na czele. Afryka staje się jego krainą mityczną, ziemią zaginioną. Ale podróż do niej, do Wybrzeża Kości Słoniowej, go rozczarowuje.
Malarstwo to dla Basquiata sport walki. Z Andy Warholem pozują w rękawicach bokserskich na afiszu zapowiadającym ich wspólną wystawę. Przyjaźnili się. Razem wykonali ponad setkę prac, nie najlepiej przyjętych przez krytykę, która pisała, że młody malarz stał się nową maskotką Warhola, a ten w swym dzienniku odnotował: „To jeden z tych dzieciaków, który doprowadza mnie do szaleństwa”. Jednak Basquiat zdołał uwolnić się od admiracji Warhola i wypracować własny styl. Jego głowy, twarze-czaszki, uchodzą wręcz za ikoniczne. W płaszczyznę obrazów wdzierają się czytelne skreślenia, zdania, slogany reklamowe, cytaty, piktogramy, powtarzające się słowa i znaki, których tajemnicze konstelacje, mające swój własny klucz, zacierają granicę między codziennością i sztuką. „Jak maluję, nie myślę o sztuce, myślę o życiu”. Jego stałym motywem są czarne maski, symbol duchowej energii, usta ginące w uzębieniu, fragmenty anatomii, Chrystus i czarne anioły eksplodujące w molekularnym rozproszeniu. Jego świat miesza archetypy kultury, Biblię, magię voodoo, elementy komiksu; definiuje się przez miejską kontrkulturę, przemoc, naiwnie pojmowaną wolność, anarchiczną witalność. Pytany, co jest ich tematem, odpowiadał: „Lojalność, heroizm, ulica”.
– Nie myślałem, że będę malował obrazy, myślałem, że będę je wyśmiewał, kpił, szydził z wystawiania ich w galeriach. Stało się inaczej. Spod pędzla Basquiata w ciągu kilku lat twórczości wyszło ponad tysiąc obrazów i dwa tysiące rysunków. Chaos jest ich współkreatorem. Chaos wibrujący na różnych poziomach intensywności. Na najwyższym staje się kakofonią krzyku. Niewielu malarzom udało się tak sugestywnie wyrazić krzyk. Munch, Bacon...
Wystawę Basquiata kończy obraz Riding with Death, na którym dosiada on kościotrupa, przejmujące dzieło po raz pierwszy prezentowane w Paryżu. Wkrótce ta ośmieszona śmierć dosiądzie jego. – Cóż, artysta winien kochać śmierć – jak to rzekł był Egon Schiele, sąsiad Basquiata z najniższej kondygnacji Fundacji Vuittona. Ale o Egonie S. – być może, bo kto to wie? – za tydzień. turkiewicz@free.fr