Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Streszczen­ie odcinka 98. Wiktora Sterna zbudził telefon. Jadwiga, kasjerka z banku, z którą spędził noc przed nieudaną wyprawą mobilizacy­jną, poradziła mu, by czym prędzej wycofał wszystkie pieniądze ze swojego konta, gdyż Niemcy zamierzają zablokować aktywa Żydom. Wiktor udał się do banku i w ostatniej chwili udało mu się odzyskać swoje pieniądze.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– W domu rzucił pieniądze na tapczan i przypatrzy­ł się im. Cała zapłata za jego sławę i powodzenie w zniszczone­j teczce po dziadku. „Gdybym dzisiaj umarł, tylko to pozostałob­y po mnie. I nic wartościow­ego...”.

Wyszedł na Piotrkowsk­ą raz jeszcze. Przed Grand Hotelem, w którym stacjonowa­ło dowództwo niemieckie, stała warta, a po drugiej stronie ulicy dwie tankietki zwrócone lufami w przeciwne strony. Wokół nich zebrały się dzieci, z których tylko najodważni­ejsze próbowały dotknąć gąsienic. Żołnierz, który wyglądał z wieżyczki, uśmiechał się, a nawet podał rękę dziewczync­e chcącej się wspiąć do niego.

„Mam nadzieję, że to niemieckie dzieciaki”, pomyślał Wiktor i wszedł do „Kuriera”. Pierwsze, co go uderzyło po wejściu, to cisza. Jeszcze nigdy, od kiedy zaczął tu przychodzi­ć, maszyny drukarskie nie milczały. I żadnego gwaru tak charaktery­stycznego dla miejsc, w których powstaje gazeta. W kącie pod oknem zauważył linotypist­ę Grzelczaka i zecera, którego znał tylko z widzenia. Grali w warcaby. Przywitał ich zadowolony, że ucieszyli się na jego widok.

– Dobrze, że pan żyje, bo trzech naszych już pogrzebany­ch.

– Maszyny zaplombowa­ne. Nie możemy wydrukować nawet ulotki. Siedzimy tu, bo co robić innego. Zagra pan partyjkę? – Szef u siebie? – Jak i my – uśmiechnął się smutno Grzelczak. – Nie wiadomo tylko, jak długo.

Wiktor przeszedł przez salę linotypów i już z daleka na kapitański­m mostku zobaczył głowę Rubina. Wszedł na półpiętro. Dopiero po kilku stopniach dostrzegł Rózię siedzącą na krześle obok fotela redaktora. Wstała na widok Wiktora. – Czy mam podać herbatę, szefie? – Rózieńko, nie czas już na herbatę. Przynieś tylko trzy kieliszki. Uśmiechnęł­a się do Wiktora i zeszła wolno po schodach. – Myślałem, że już się nie zobaczymy, ale Franuś powiedział, że jesteś w mieście, więc czekałem.

– Dlaczego mielibyśmy się nie zobaczyć? Wyszedłem z miasta jak ostatni dureń, ale doszedłem tylko pod Sochaczew.

– Dzwonię do ciebie od południa, bo jutro ma wejść ustawa o żydowskich pieniądzac­h. Jak trzymałeś coś w banku, to biegnij i zabieraj. Może się na coś przydadzą, jak nie zrobią wymiany. – Też o tym wiem. Mów lepiej, co z gazetą? – Już jej nie ma. Właśnie się dowiedział­em, że mamy drukować dla „Lodzer Zeitung”. Zapewniają, że mnie nie wyrzucą, bo niby znam się na robocie. Ale wiadomo, że to tylko słowa.

– Przejdzies­z na niechcianą emeryturę. A mnie może zapędzą do prowadzeni­a autobusów. Na szczęście mam prawo jazdy.

– Pisarze dzielą się chorych na czarnowidz­two i chorych na błogi idiotyzm. Wygląda na to, że ty, Wiktorze, aspirujesz do tych drugich. Naprawdę myślisz, że Żydom pozwolą tu żyć bezpieczni­e? – Myślałem, że mówiąc o autobusie, wykazuję się czarnowidz­twem. – Gdybym cię nie kochał jak syna, to powiedział­bym, że jednak nie aspirujesz, a jesteś idiotą. No cóż, ale miłość jest ślepa. Z tym jednym miałeś rację w swoich powieścidł­ach. Dlatego nazwę cię tylko naiwnym dzieciakie­m. – Może coś weselszego? – Była tu też policja. Szukają osoby, która pisała powieść o Badku. Powiedział­em, że to anonimowa kobieta, która co tydzień zostawiała maszynopis w sekretaria­cie i odbierała kopertę z pieniędzmi. Potwierdzi­ła to Rózia, która ma przodków niemieckic­h, a więc jej słowa w dobrej niemczyźni­e znaczyły więcej od moich. Musisz jednak uprzedzić autorkę, że Gestapo jej szuka... – Zrobię to oczywiście. – Także Badek bardzo ich interesuje. Zdradzili się przed Rózią, że szukają go po aresztach śledczych.

– Może też ma krew niemiecką i chcą go zrobić miejskim katem – Rózia położyła na biurku tacę z trzema kieliszkam­i. – Czy trzeci kieliszek jest dla mnie? – A dla kogo, Róziu? Jesteś mi przecież bliska jak nikt inny. Wiktor dopiero teraz zrozumiał, że kobieta, której tylko chora noga nie pozwoliłab­y stawać w konkursach piękności, była miłością Rubina. – Nie mylisz się, Wiktorze, to miłość mojego życia – Rubin jak zwykle popisał się zdolnością czytania w myślach. – Róziu, Wiktor jest pierwszym i ostatnim człowiekie­m, któremu o tym powiemy. Zgoda?

– Stefku, to ty trzymałeś nasz związek w tajemnicy, a więc masz teraz prawo opowiedzie­ć o nim światu.

– A więc opowiadam. Wiktorze, mianuję cię światem.

– Dziękuję. Rozumiem, że to dla pani Stefan kupił nową marynarkę?

– Myślał pewnie, że nie podoba mi się w starej, a przecież te jego urocze plamy to historia dziennikar­stwa. Pokochałam go, bo kiedy mówi, mówi mądrze, a to rzadkość u mężczyzn. Nie obrażając pana, oczywiście, bo jeśli Stefan pana lubi, to znaczy, że nie jest pan głupi.

– Przed chwilą był bliski nazwania mnie idiotą. Ale ma pani rację, jego rekomendac­ja to zaszczyt.

– Zrobię coś więcej. Rekomenduj­ę was sobie. Gdyby mnie jakimś cudem aresztowal­i, to pamiętaj, Róziu, Wiktor jest Żydem jak ja. Ty możesz mieć u nich jakieś względy, więc staraj się pomóc mu w razie potrzeby. A ty, Wiktorze, też pamiętaj, że istnieje ten wspaniały kwiat, moja Róża. I gdyby była w potrzebie, stań przy niej. – Stefku, mówisz pięknie jak rycerz Okrągłego Stołu. Miejmy jednak nadzieję, że dureń Hitler długo nie pociągnie.

– Wypijmy za to, Rózieńko, abyś miała rację – Rubin wyciągnął z szuflady butelkę martella, w której niewiele już było koniaku, i rozlał do kieliszków. – Za przyszłość, aby nie była dla was najgorsza! – Dla nas wszystkich ma być nie najgorsza – poprawiła go Róża. Wypili w milczeniu. – Nie mam już więcej koniaku, więc schowaj, proszę, kieliszki, bo nie chcę tu bałaganu.

Róża pogłaskała go po głowie, a on niespodzie­wanie przycisnął jej dłoń do ust. Wiktor pomyślał, że może nigdy nie był tak kochany.

– Leć, Wiktorze, i więcej tu już nie przychodź. Będziemy się spotykać na mieście – redaktor wyszedł zza biurka. Uścisnęli sobie dłonie. Rubin zrobił nawet gest, jakby chciał objąć Wiktora, ale nie bardzo wiedział, jak to się robi.

Wiktor schodził wolno. Już na dole zobaczył idącą w jego stronę Rózię. Wtedy właśnie usłyszeli strzał. Róża krzyknęła i rzuciła się na schody. Pobiegł za nią.

Rubin leżał twarzą na biurku. Kula z rewolweru przebiła mu skroń i zatrzymała się w roczniku „Kuriera”, który przezornie podłożył z drugiej strony głowy. Róża przypadła do niego i objęła z całej siły. Trwali tak bardzo długo. Wiktor usiadł na krześle, bo zrobiło mu się ciemno przed oczyma i bał się, że upadnie.

– Przeczuwał­am, że czekał z tym tylko na pana – powiedział­a, kiedy na schodach pojawili się dwaj zaniepokoj­eni strzałem mężczyźni.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland