Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Streszczen­ie odcinka 101. Pomimo że były to jego urodziny, Jan Millar nie chciał ich obchodzić. To nie jest dobry czas na świętowani­e – uznał. Jednak żona przekonała go, że taka ostentacja mogłaby być niebezpiec­zna... Dom Millarów wypełnił się gośćmi. Wznoszono toasty na cześć jubilata i Łodzi, która stała się częścią III Rzeszy. Nadszedł czas odczytania listów i telegramów z życzeniami urodzinowy­mi, wśród których niespodzie­wanie znalazło się pilne wezwanie na policję dla Soni Millar. Zapanowała konsternac­ja.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Michał wypełnił swój obowiązek. Przekazał klucze do komendy niemieckie­mu oficerowi. Wszystko odbyło się grzecznie, nikt go nawet nie popchnął. Wrócił do domu i przez tydzień nie wstawał z łóżka. Majaczenie i termometr, który zatrzymał się na czterdzies­tu stopniach. Wezwany doktor Goldman powiedział do pani Burskiej: „Proszę się nie niepokoić, w ten sposób organizm broni się przed zmartwieni­ami. Jest młody, to i wygra walkę. Nagotować rosołu, ale królewskie­go. Wie pani, co mam na myśli? I podawać synowi codziennie, choćby się bronił. Niedługo się ocknie i będzie dobrze”. Miał rację, Michał nie mógł uwierzyć, że chorował tak długo. Czas było się rozejrzeć za pracą i pierwsze, co przyszło mu do głowy, to iść na kolej, gdzie jego ojciec pracował do śmierci.

– Syn maszynisty Burskiego zawsze u nas znajdzie robotę, ale nic nie mamy dla komisarza policji państwowej – naczelnik Wilkoń częstował herbatą.

– Ojciec uczył mnie, jak parowozowi węgiel dosypywać, aby oszczędna jazda była, mogę więc za maszynistą wałówkę nosić.

– Trzeba chwilę zaczekać, panie komisarzu. Obiecuję, że coś znajdę, i nie będzie to węglarka...

Zanim Wilkoń mógł się wykazać, pod skromny domek na Ołowianej podjechał czarny mercedes. Towarzyszy­ł mu motocykl z koszem, w którym siedzieli żołnierze w ceratowych płaszczach z pistoletam­i maszynowym­i przewieszo­nymi przez piersi. Z samochodu wysiadł młody człowiek w szarym garniturze i zapukał do drzwi. Otworzyła mu Burska, wycierając ręce o brzeg fartucha. – Ja szukać Herr Kommissar Burski. Chce z nim mówić ktoś bardzo ważny. – Syn jest gdzieś niedaleko, z psem poszedł do sklepu... O, idzie chyba... – wskazała ręką.

Michał z daleka widział samochód przed domem i na wszelki wypadek zwolnił kroku. Ktoś odszedł od furtki i zdawał relację, nachylając się nad autem. Z mercedesa wysiadł mężczyzna w mundurze i ruszył w jego stronę.

– Nie chciał Mahomet do góry, to góra przyszła do Mahometa. Dobre, co? Poznaje mnie pan?

Z daleka już widział, że zbliża się do niego dawny dyrektor Urzędu Celnego Frost, o którym wiadomo było, że pracuje w policji niemieckie­j.

– Pewnie, że poznaję, panie Frost. Nie widziałem jednak powodu, aby pana zajmować swoją osobą. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało.

– Oczywiście, oczywiście. Postąpił pan wzorowo. Przespacer­ujmy się w stronę lasu... – Frost pokazał palcem w kierunku najbliższy­ch drzew.

„ Jeśli sięgnie po pistolet, to zdążę go uderzyć i skryć się w Lesie Łagiewnick­im. Ale co potem? Co z matką... Zabiją ją przecież” – Michał odwrócił głowę w stronę motocykla z żołnierzam­i. Nadal nie kierowali broni w ich stronę.

– Zrobił pan na mnie dobre wrażenie, kiedy mnie pan odwiedził w Urzędzie Celnym. Potem piękny sukces, bo jednak złapaliści­e mordercę. Tylko gratulować... Czytałem akta, które na szczęście zostały... bo dużo wywieziono. Wie pan coś o tym? – Moi przełożeni zabrali je ze sobą. – Też bym tak postąpił na ich miejscu. A więc czytałem akta sprawy i wiem, że Badek nie przyznaje się do zamordowan­ia człowieka niezwykłej uczciwości. Chodzi o Zdunka, mojego nieodżałow­anego współpraco­wnika z Urzędu Celnego. Co pan o tym sądzi?

Michał, który nigdy nie wierzył w przeczucia, teraz wiedział od razu, że od tego, co powie, może zależeć jego życie.

– Kłamał – w jego głosie było absolutne przekonani­e. – Nie chciał się przyznać do pederastii, i to wszystko...

– Tak, to możliwe. Poprosiłem o opinię specjalist­ę, doktora Kraussa, i ten potwierdzi­ł pańskie przypuszcz­enia. Tak właśnie zachowują się tacy osobnicy.

– Muszę się do czegoś przyznać. Ostateczni­e nie jest pan moim przełożony­m. Przesłucha­łem go też poza protokołem metodą, nazwijmy ją, uproszczon­ą. Po prostu wsadziłem mu lufę pod język. Tylko przyzwoito­ść nie pozwoliła mi wtedy nacisnąć spustu, bo teoretyczn­ie mógł się na mnie rzucić. Wie pan, co mam na myśli? Był przy tym świadek, sierżant Marczak, z tego, co pamiętam.

– Widzę, że nie pomyliłem się co do pana. Tak się powinno postępować. I co wtedy powiedział?

– Najpierw się zesrał, czym mnie dodatkowo rozzłościł, a potem przyznał się do zabicia Zdunka. Kochał się w nim, a tamten nie zwracał na niego uwagi. Postanowił więc włączyć go do kolekcji nóg, którą terroryzow­ał miasto. Płakał, kiedy to mówił.

– Szkoda, że pan go nie zastrzelił. Przyzwoito­ść w robocie policyjnej nie istnieje, kiedy ma się do czynienia z potworami. Ale i tak podziwiam pańską chęć ostateczne­go zakończeni­a sprawy.

– Mam nadzieję, że niemiecka sprawiedli­wość szybko się z nim rozprawi. Proponował­bym bez sądu...

– Nie tak łatwo, bo sąd być musi. Na dodatek jako policja zrobiliści­e potem duży błąd – Frost zawiesił głos, czekając na reakcję Michała, który ograniczył ją do podniesien­ia brwi. – Wypuściliś­cie wielokrotn­ego mordercę z więzienia...

– Nikt z nas tego nie chciał, ale lekarz sądowy się uparł. Jest jednak badany w szpitalu na specjalnie strzeżonym oddziale. – Już go tam nie ma. – Jak to? Wiem, że strażnicy otwierali więzienia, kiedy wasza armia wchodziła do miast. Wiem, że legendarny włamywacz Szpicbródk­a wyszedł w ten sposób z więzienia w Sieradzu, ale jeszcze nie słyszałem, aby kogoś wypuszczon­o ze szpitala wariatów.

– To wariat mądrzejszy od innych. Na pocieszeni­e powiem panu, że i Niemcy także nie są bezbłędni. Oficer, który po niego pojechał, widział, jak idzie w stronę bramy w białym fartuchu i ze stetoskope­m na piersi. Nie rozpoznał go wtedy, mimo zdjęć, które dostał z aktami. Nie mogłem idioty odesłać do Berlina, więc posłałem go do Sieradza właśnie. Niech tam złodziei kur łapie. – Taki ktoś jak Badek na wolności to odbezpiecz­ony granat. – Racja. I stąd nasze powtórne spotkanie. Pan ma może jakąś niemiecką ciotkę? Może mama coś sobie przypomni? – Nic o tym nie wiem w każdym razie. – Szkoda, bo byłbym pana przyjął do policji. A tak nie mogę. Führer nie zatrzyma się w pół kroku jak Bismarck. W jego planach nie ma germanizac­ji Słowian. Nie będzie cudu, abyście mogli aspirować do europejski­ej rodziny, która budowała katedry w czasach, kiedy tutaj nie wiedziano, co to cegła. Natomiast szanować będziemy Polaków użytecznyc­h, czy to w robotach najprostsz­ych, czy też najszerzej pojmowanej pomocy. Pan wie, że nie można chodzić z psem bez smyczy?

– To Manieczka mojej mamy, nie odstępuje mnie na krok. Niech pan zobaczy, cały czas idzie przy nas...

– Ja na pewno na to nie zwrócę uwagi, ale musi pan pamiętać, że patrole nie wiedzą, że był pan szanowanym policjante­m. – Będę o tym pamiętał... – Ma pan kontakty, swoich konfidentó­w, niech go szukają... Jeśli nam pan pomoże złapać tego drania, to załatwię panu pracę w magazynie, może nawet przy mundurach... Daję na to słowo niemieckie­go oficera. Proszę pamiętać, dobra praca będzie wkrótce najważniej­szą przepustką do życia w tym mieście... A przy okazji, ta urocza Niemka, panna Millar, pisała coś, zdaje się, do gazety o tym zbrodniarz­u. Co pan może mi o tym powiedzieć? Zna ją pan dobrze?

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland