Świąteczne smutki i zadumania
Wiadomość o śmierci Kazimierza Kutza wywołała głęboki smutek, ale jeszcze większą zadumę. Zeszła ze sceny życia postać ważna dla polskiej kultury, zaznaczająca swój patriotyzm poprzez przywiązanie do korzeni śląskich, a byt w sztuce manifestująca tematami z życia ludzi prostych, tak jak jego barwna, zadziorna, ale prostolinijna biografia.
Spotykaliśmy się nieczęsto, ale zawsze zaczynało się od: „Co słychać, gorolu?”, na co odpowiadałem: „Wszystko w porządku, hanysie!”. Był szlachetną odmianą śląskiego nacjonalizmu, podobnie jak ja – nacjonalizmu zagłębiowskiego. Dzieliła nas granica na Brynicy, gdzie od pokoleń „bajtle” z Szopienic obrzucały kamieniami „władków” z Sosnowca i Czeladzi, wykrzykując wyzwiska na przeciwnych brzegach tej czarnej rzeki. Kto się tam nie urodził i nie wychował, nie zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Mój smutek, że już nigdy nie spotkam Kazimierza Kutza, i zaduma nad barwnością odmian jego polskości, pogłębiły jeszcze Wigilia i święta dzielące jego śmierć od pogrzebu.
Podobnie było z odejściem Zuzanny Łapickiej. Opowiadano mi, że Magda Umer w ostatniej chwili obdzwoniła najbliższych. Przyjaciele zdążyli dotrzeć do szpitala i Zuzia zmarła otoczona gronem tych, z którymi żyła i z którymi się rozumiała. Też bym tak chciał... Teraz już tylko cierpliwe czekanie na Weronikę, która leci z Nowego Jorku, aby pożegnać i pochować Matkę, ucałować Ojca (Daniel Olbrychski) zapalić znicze na grobach Babki i Dziadka (Andrzej Łapicki), po czym wrócić do swej drugiej, zaoceanicznej ojczyzny.
Było się nad czym smucić w mijające święta. Tragedia kilkunastu polskich górników w czeskiej kopalni w Karwinie przypomniała mi, że jestem zagłębiowskim potomkiem rodziny, w której pod ziemią zginął mój pradziadek, a prababka Julianna samotnie wychowała pięciu synów – Konstantego, Wincentego, Franciszka, Tomasza i Leona. Nie wyszła powtórnie za mąż, aby ojczym – broń Boże! – nie pastwił się nad sierotami. Jako zaopatrzenie z kopalni Paryż otrzymała 5 prętów ziemi, z której wykopywała jesienią czasem 2 worki kartofli. W miejsce zmarłego męża miała prawo posłać do roboty pod ziemią najstarszego syna. Był nim mój dziadek Konstanty, który miał wtedy lat 12. Kiedy umierał 50 lat później przeżarty pylicą i wykończony astmą, ani podejrzewał, że jego najstarszy wnuk, zamiast wykształcić się na sztygara kopalni, zostanie dyrektorem oper i autorem cotygodniowych felietonów.
Świąteczne smutki i zadumania przerywałem – jak prawie cały naród – oglądaniem telewizji. Wiele wzruszeń i nabożnej refleksji dostarczył mi pochodzący z roku 2007 obraz pt. Braciszek w reżyserii Andrzeja Barańskiego z rewelacyjną kreacją Artura Barcisia w roli zakonnego jałmużnika, oraz scena uwolnienia Bohuna (Aleksander Domogarow) przez Skrzetuskiego (Michał Żebrowski) w superprodukcji historycznej Ogniem i mieczem w reżyserii Jerzego Hoffmana. Już słyszę zza grobu głos mojej niegdysiejszej przyjaciółki Zory Wilczyńskiej, która przy takich okazjach wykrzykiwała: – „Masz gust i wrażliwość praczki!”.
Przerzucanie się podobnymi epitetami ma miejsce najczęściej podczas dyskusji o telewizyjnych serialach. Ostatnio najwięcej obrywa się Koronie królów. Fatalna aranżacja przestrzeni, w której rozgrywają się te historyczne wydarzenia, ciasnota i dysfunkcjonalność wnętrz, ubóstwo plenerów, naiwność i sztampowość rozwiązań reżyserskich, zwłaszcza częste, niby to średniowieczne tańce zalatujące podwórkowymi ulijankami – oto bijące w oczy mankamenty.
Wręcz nieznośny jest język, jakim zwracają się do siebie bohaterowie. Jego zaniedbanie i zaśmiecanie zwrotami współ-