Kartki na kartki
Jak naprawdę żyliśmy w ostatniej dekadzie PRL
Reglamentację mięsa wprowadzono 1 kwietnia 1981 roku, czyli w prima aprilis. Zakładano, że będzie przejściowa i potrwa tylko trzy miesiące, do czasu poprawy zaopatrzenia. Nie wierzyła w to nawet „Trybuna Ludu”, która prognozowała, że reglamentacja może potrwać i dwa – trzy lata. Tym bardziej więc musiała być sprawiedliwa.
Kartki pracownikom i ich rodzinom wydawało 220 tys. zakładów pracy. Kolejne 55 tys. punktów przewidziano dla niepracujących. Emeryci i renciści mogli pobierać karty w administracji domów mieszkalnych, rolnicy u sołtysów, a studenci w akademikach. Szybko się okazało, że najsprytniejsi dostają je podwójne, gdyż po kartki dla nich zgłaszali się także rodzice w swoim miejscu pracy. Otworzyło się pole dla kreatywności obywateli.
W Ministerstwie Handlu Wewnętrznego i Usług powołano Biuro Reglamentowanej Sprzedaży. Bliźniacze powstały w urzędach wojewódzkich. W PRL zawsze brakowało ludzi do pracy, teraz deficyt siły roboczej stał się odczuwalny jeszcze bardziej. W systemie kartkowym trzeba było zatrudniać zaufanych, by nie ulegli pokusie spekulacji. Towar był przecież polityczny.
Zaufanych musiała poszukać
dyrekcja warszawskiej drukarni, gdzie karty zaopatrzenia powstawały. Zaufani musieli być także konwojenci, którzy przewozili je do centralnego magazynu w Warszawie, nie mówiąc już o tych, którzy stamtąd rozwozili kartki do poszczególnych województw. Urzędnicy, by je od konwojentów odebrać, musieli legitymować się pisemnym upoważnieniem od wojewody. Ten musiał uważać, komu je wystawia.
Ekspedientek w sklepach mięsnych nie dało się zweryfikować. By nie wystawiać ich na pokusę, opracowano procedurę postępowania z kartkami. Dla każdego z dziewięciu typów obywateli (np. ciężko pracujących, umysłowych, dzieci do lat... itp.) sklep miał przygotować osobne koperty. Wycięte z kartek nominały wagowo-asortymentowe trzeba było dokładnie policzyć, by zapisać na kopercie liczbę kuponów oraz ich wagę łączną. Koperty należało opieczętować i okleić banderolą. Tak przygotowane konwojenci przewozili do jednostki nadrzędnej, a stamtąd – do centrali. Po trzech miesiącach miały zostać zniszczone. Oczywiście komisyjnie.
Do precyzyjnie zaplanowanego systemu, jak zwykle w socjalizmie, nie dostosowali się ludzie. Najpierw wydziwiali, że kartki są na kwiecień, a na blankietach wydrukowano „luty” (Biuro Polityczne KC PZPR chciało je wprowadzić wcześniej, ale się z tego wycofało). Potem klienci zaczęli pielgrzymki od sklepu do sklepu, wszędzie robiąc sztuczny tłok oraz wrażenie, że braki w zaopatrzeniu są większe niż w rzeczywistości. Asortymentów, na które polowali, zwykle nie było, więc szukali dalej.
Okazało się, że trzeba wrócić do pierwotnego pomysłu i przywiązać człowieka do jednego sklepu, by niepotrzebnie się nie plątał po pozostałych. Posiadacz kartek miał je zarejestrować w określonej placówce handlowej i przyjść po odbiór towaru w wyznaczonym terminie. Raz w miesiącu, oszczędzając czas swój i personelu. Wszyscy chcieli rejestrować kartki w sklepach cieszących się opinią lepiej zaopatrzonych, więc trzeba było dać temu odpór. Po wyczerpaniu limitu zapisów, należało szukać innego sklepu. Teraz wszystko już powinno grać. Ale nie grało.
Znów się bowiem okazało, że ludzie zawodzą. System działałby sprawnie, gdyby każdy zarejestrował się w sklepie w miejscowości, w której mieszka i pracuje. W sytuacji, kiedy wiele osób dojeżdżało do pracy z innego miasta, a nawet województwa, musiał powstać bałagan. „Władze nie były w stanie policzyć dojeżdżających, co oznaczało niemożność zamówienia właściwej liczby kart zaopatrzenia” – wspomina historyk prof. Jerzy Kochanowski. „Społem” policzyło, że na terenie Warszawy zarejestrowano aż o 57 proc. kartek więcej, niż było mieszkańców. Dla odmiany pod Warszawą – o 32 proc. mniej. To samo działo się na Śląsku oraz w innych dużych aglomeracjach. Ludzie nadal byli przekonani, że w miastach zaopatrzenie jest lepsze. Kolejki były coraz dłuższe.
Nie mogło być inaczej. Personel sklepu obsługującego 6 tys. klientów miał w miesiącu do przeliczenia i schowania do odpowiednich kopert 90 tys. odcinków „woł-ciel z kością” i innych. Czas obsługi klienta wydłużył się trzykrotnie. W dodatku ten klient coraz częściej marudził. Nawet jeśli na ladzie leżała łopatka, którą przed kartkami wziąłby z pocałowaniem ręki, teraz już jej nie chciał. Bo łopatkę zakwalifikowano do mięsa pierwszej, czyli najlepszej grupy. Tej samej co na przykład schab. Biorąc łopatkę, człowiek miał niejako poczucie, że marnuje swoją kartkę i jeśli następnego dnia trafiłby się schab, to już by go nie dostał. Dlatego wolał poczekać.
Z wędlinami było identycznie. Szynka i wędzony boczek znalazły się w tej samej, najlepszej grupie. Każdy wolał szynkę, ale jej nie było, przeważał boczek. Należało się nieźle nagimnastykować, by pamiętać, co dzisiaj brać, a czego nie. Te same towary, w zależności od okoliczności, raz cieszyły się niesłychanym wzięciem, a innym razem leżały niechciane i łaziły po nich muchy.
Podobnie było z solonym masłem
z importu (uważano, że kupujemy je z krajów, które wyprzedają przeterminowane rezerwy wojskowe). Przed reglamentacją tłuszczów szło jak woda i wszystkim smakowało. Odkąd jednak masło zaczęło być na kartki, na solone przestaliśmy mieć apetyt. Szukano świeżego. Bywało więc, że na solone kończył się nawet polski termin przydatności do spożycia, a ono wciąż leżało. Ekspedientki, w ramach inicjatywy oddolnej, wprowadzały reglamentację miejscową: jak weźmiesz solone na kartkę, to dodatkowo możesz kupić 15 dag żółtego sera, a może nawet butelkę śmietany. Kiedy solonemu kończył się termin spożycia, tamte asortymenty też musiały zniknąć ze sprzedaży, lądowały na zapleczu, bo były wydawane tylko w ramach transakcji wiązanej. A co, miało się masło zmarnować? Kary za marnowanie żywności były coraz wyższe.
System reglamentacji, którego domagali się pracownicy wielkich zakładów, natychmiast zaczął być przez nich krytykowany. Na zjeździe „Solidarności” mocno oberwało się Janowi Rulewskiemu, który z ramienia związku był odpowiedzialny za zasady reglamentacji. Chodziło o to, że w tej samej fabryce ludzie otrzymywali kartki mięsne z różnymi nominałami. Jedni na 4 kg miesięcznie, inni – na 3 kg. Ciężko pracujący hutnicy czuli się pokrzywdzeni przez system, który górników nagradzał kartką o nominale 8 kg, a im dawał tylko 4 kg. Umysłowi, z kartką na 3 kg, nie mieli argumentów, by domagać się więcej. Wkrótce dostawali już tylko 2,5 kg.
Pierwszy miesiąc reglamentacji mięsa – według opinii Ministerstwa Handlu Wewnętrznego i Usług – zakończył się sukcesem. W czerwcu 1981 roku szef Najwyższej Izby Kontroli Mieczysław Moczar informował Wojciecha Jaruzelskiego: „Wprowadzony po wielomiesięcznych przygotowaniach system okazał się w praktyce bardziej skomplikowany od przewidywań na skutek nadmiernej jego złożoności oraz zbytnio zróżnicowanych norm zakupu i rozdrobnienia kart zaopatrzenia”.
W wakacje system trzeba było skomplikować jeszcze bardziej. Dostawy mięsa malały, zakłady gastronomiczne zostały go w ogóle pozbawione. Podobnie Fundusz Wczasów Pracowniczych, główny organizator zbiorowego wypoczynku ludzi pracy. By wyjechać na dwutygodniowy turnus, trzeba było sobie dać wyciąć kawałek cennej kartki. Żądały ich stołówki zakładowe i sanatoria. Kartek nie wycinały tylko szpitale, w których długość pobytu pacjenta była trudniejsza do przewidzenia.
Wakacje indywidualne
okazały się w zasadzie niemożliwe. Teoretycznie, po poświadczeniu urlopu w zakładzie pracy i podstemplowaniu kartki „ważna na cały kraj”, można było stanąć w kolejce w sklepie w miejscowości, do której się wyjechało. Praktycznie jednak miejscowi buntowali się przeciw turystom, domagając się dzielenia masy mięsnej tylko pomiędzy swoich. Milicjanci zażądali, by ich kartki nie zdradzały, gdzie pracują – ludzie coraz częściej wymyślali im w kolejkach od darmozjadów.
Państwo nie było w stanie zapewnić zaopatrzenia. Według wyliczeń
„Solidarności”, w miesiącach letnich kartki miały pokrycie w „masie mięsnej” w zaledwie 70 – 80 proc. W ten sposób obok nawisu inflacyjnego pojawił się drugi – kartkowy. Ludzie nie byli w stanie wykupić należnych im przydziałów w jednym miesiącu, więc żądali przedłużenia terminu realizacji kartek. Jednego dnia przy ladzie spotykali się klienci z kartkami lipcowymi oraz z czerwcowymi o przedłużonym terminie. Lada dzień mieli dostać sierpniowe.
Nasiliły się zjawiska przestępcze. Choć kartki były drukami ścisłego zarachowania, to nielegalnie wyciekały do społeczeństwa. Pytania bez odpowiedzi zadawała nawet Najwyższa Izba Kontroli. Zastanawiała się na przykład, w jaki sposób w jednym tylko województwie białostockim aż 39 zakładów pracy oraz urzędów administracji państwowej wydało bezpodstawnie karty zaopatrzenia na 31 ton cukru? Z mięsem było jeszcze gorzej. Kartki nagminnie wyłudzali rolnicy. Nawet ci, którzy nigdy nic nie zawozili do państwowych punktów skupu.
System przeciekał i należało go uszczelnić. „Uszczelnianie” było modnym słowem w Polsce. W ramach uszczelniania zakazano dozorcom przynosić kartki do domów osób w podeszłym wieku i obłożnie chorych. Po odbiór należało się udać osobiście. Kartek nie można było zgubić, duplikatów nie wydawano. Jak ktoś był gapą, to do końca miesiąca musiał przejść na wegetarianizm.
A jednak mnóstwo duplikatów, za kilkaset złotych, można było kupić na warszawskim bazarze Różyckiego. Milicja, podobnie jak mnożące się komisje antyspekulacyjne, nie wykryły, kto i gdzie je drukował. Wydawało się, że kartki są nie do podrobienia, choć na takie nie wyglądały. Patent był prosty. Co miesiąc w drukarni zbierała się komisja i w sposób tajny mieszała farby. Chodziło o to, by każda edycja była inna, na przykład czerwcowa żółtawa, lipcowa szarobura, a obie jednak niepowtarzalne. Miał to gwarantować fakt, że receptury mieszanki nigdzie nie zapisywano. Stąd przekonanie, że druki, choć bez znaku wodnego (ten zabezpieczał pierwsze kartki na cukier), będą nie do podrobienia. Było to przekonanie błędne.
Choć fałszywych kartek pojawiało się coraz więcej, to jednak było to przestępstwo detaliczne. Nie mogło się stać główną przyczyną przestępstwa gospodarczego, polegającego na tym, że aż 40 proc. mięsa przeznaczonego na zaopatrzenie kartkowe po prostu znikało. Obliczyła to, po wielu kontrolach, Państwowa Inspekcja Handlowa. Takiej skali detaliści nie byliby w stanie wyłudzić, to była robota hurtowników. Prawdziwe afery odbywały się tam, gdzie mięso było – w państwowych zakładach mięsnych.
Świnie czy krowy,
które rolnik doprowadził do punktu skupu, niekoniecznie trafiały do systemu reglamentacji. Podobnie jak hodowla z państwowych gospodarstw rolnych i rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Im też władza ludowa nie mogła ufać. Profesor Kochanowski w książce „Tylnymi drzwiami” wyliczył mnóstwo legalnych sposobów na to, by wyhodowanych zwierząt państwu nie przekazywać. Choćby bardziej dbając o zaspokojenie potrzeb własnych pracowników oraz tych z coraz szerszego kręgu zaprzyjaźnionych zakładów pracy. Produkujących towary, które można było zdobyć, wymieniając za mięso.
Działalność Rolniczego Kombinatu Spółdzielczego w wielkopolskim Borowcu pokazuje ten patent w całej okazałości. Przepisy zezwalały, by zwierzęta tzw. selekcyjne (z jakichś powodów niepełnowartościowe) nie były przekazywane do skupu centralnego, lecz zostały przeznaczone na potrzeby własne producenta. W każdym PGR i spółdzielni liczba zwierząt selekcyjnych okazywała się wyższa niż pełnowartościowych. W Borowcu tylko w 1981 roku na potrzeby własne przeznaczono 1412 sztuk trzody o wadze 151 ton oraz 198 sztuk bydła o wadze 51 ton. Nikt nie sprawdzał, czy selekcyjne zwierzęta nie są aby pełnowartościowe. Działalność na potrzeby własne kwitła.
W tymże 1981 roku kombinat przekazał dodatkowo 8504 świnie i 1440 krów zaprzyjaźnionym instytucjom państwowym (74 świnie i 2 krowy dostały Orbis, LOT, a także Fabryki Mebli we Wrocławiu). Każdy z obdarowanych się zrewanżował. W nielegalnym procederze uczestniczył nawet Narodowy Bank Polski. Jak relacjonuje prof. Kochanowski, jego główny Oddział Walutowo-Dewizowy przy pl. Powstańców Warszawy kupił w jednej z rolniczych spółdzielni cztery krowy klasy I o łącznej wadze żywej 1732 kg w cenie 56 zł za kg. Po uboju w rzeźni w Nowym Dworze mięso zostało dostarczone do Warszawy i sprzedane pracownikom NBP po 5 kg za 130 zł za kg.
W sierpniu 1984 roku
Centralna Komisja Walki ze Spekulacją szacowała, że państwowe gospodarstwa rolne oraz spółdzielnie produkcyjne zatrzymywały na własny użytek 30 – 40 proc. wyhodowanych zwierząt. Pozostałe trafiały do zakładów mięsnych, których pracownicy także mieli własne potrzeby i ogromną inwencję w ich zaspokajaniu.
Rzeźnicy dekompletowali półtusze, co polegało na wycinaniu z nich najbardziej atrakcyjnych kawałków, najczęściej schabu i polędwicy. Przy okazji zadawali kłam stwierdzeniu, że Polacy nie potrafią ze sobą współpracować. Przykład Zakładów Mięsnych w Katowicach dowodził, że praca zespołowa kwitła. W magazynie poubojowym zakładu kontrole – o ich skuteczności informował rzecznik rządu Jerzy Urban – znalazły zeszyt, w którym rzeźnicy skrupulatnie zapisywali ilości i rodzaj wycięć atrakcyjnych kawałków mięsa. Dla własnej orientacji. Ot, taka podwójna księgowość.
Wynikało z niej, że tylko od kwietnia do czerwca 1981 roku dokonano 12 360 wycięć w otrzymywanych z uboju półtuszach, przy czym dzienna norma wycięć wahała się od 17 do 242 przy średnim dziennym uboju 500 – 550 sztuk trzody. Schaby i polędwice zaopatrywały czarny rynek w ilościach hurtowych, przebijając efektywnością baby z cielęciną.
O to, co włożyć do garnka, pracownicy państwowych zakładów mięsnych przez cały PRL martwić się nie musieli. A im w sklepach było gorzej, tym martwili się mniej. Reglamentacja zaś budzi w nich miłe wspomnienia do tej pory. Każdemu pracownikowi zakładu mięsnego, od gońca po dyrektora, należał się deputat mięsny w naturze. Po powstaniu „Solidarności”, kiedy siła związków zawodowych wzrosła, przemysł spożywczy wywalczył sobie deputaty w wysokości 15 kg mięsa miesięcznie. To niekoniecznie było dowodem solidarności z klasą robotniczą zatrudnioną w niekonsumpcyjnych działach przemysłu, na przykład z hutnikami.
Kontrole wykazały, że te ogromne ilości mięsa i wędlin z deputatów i tak nie zaspokajały apetytów załóg. Na przełomie 1981 i 1982 roku niezależnie od siebie w teren ruszyły ekipy Ministerstwa Finansów, Centralnej Komisji Walki ze Spekulacją oraz PISiPAR (Państwowej Inspekcji Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych). Wyniki ich kontroli pokrywały się. Okazało się, że na 26 sprawdzonych zakładów mięsnych, tylko jeden postępował zgodnie z przepisami, zadowalając się wyznaczoną odgórnie ilością deputatów. Pozostałe wobec pracowników okazywały się o wiele bardziej hojne, zresztą pod wpływem załóg i zakładowej „Solidarności”. Przyznane deputaty sięgały nawet 42 kg mięsa i wędlin najlepszych gatunków. Miesięcznie.
Jak podliczył prof. Kochanowski, w całym kraju deputaty należały się 146 tys. pracowników i emerytów przemysłu mięsnego. Dyrekcje zakładów i PGR-y miały notesy z kontaktami do osób zaprzyjaźnionych, które za zgodą dyrektora także mogły się zaopatrywać w przyzakładowym sklepie w pozakartkowe wędliny i mięso. Tylko w zakładach mięsnych na warszawskim Żeraniu takich osób było 250.
Z mięsa z drugiego obiegu
korzystały też zaprzyjaźnione zakłady pracy, a zaprzyjaźniano się tylko z tymi, które produkowały dobra nie do zdobycia na opustoszałym rynku. Największe szanse na życzliwe stosunki z branżą mięsną mieli producenci wódki i papierosów. W wymianie towar za towar brali również udział wytwórcy skarpet i rajstop, a czasem nawet papieru toaletowego. Obie strony udawały, że ten obieg jest legalny. Przepisy pozwalały bowiem przedsiębiorstwom na nabywanie i sprzedawanie towarów „w drodze swobodnie zawieranych umów sprzedaży”. Obie strony udawały, że zapomniały, iż owe przepisy nie dotyczą artykułów objętych reglamentacją. Czyli już niemal wszystkiego.
Władze przymykały na to oko. Nawet kiedy milicji udało się wykryć bezprawne działania, prokuratury odmawiały wszczęcia postępowania. Władza
z jednej strony trzymała społeczeństwo za twarz, z drugiej się go jednak bała.
W najgorszej sytuacji byli pracownicy zakładów, które nie miały niczego na wymianę. Taka na przykład Fabryka Samochodów na Żeraniu nie mogła przecież wymieniać aut na szynkę, byłby to za gruby numer. Dlatego, by pozyskać mięso do przyzakładowej stołówki, postanowiła sama hodować świnie. Media opisały przedsięwzięcie, zachęcając do podobnych inne fabryki. Aby uniknąć buntu na Śląsku, otwierano sklepy mięsne w kopalniach, którym zapewniano lepsze zaopatrzenie. Do sklepów wiejskich mięsa się już prawie nie dostarczało.
W lipcu 1981 roku normy kartkowe na mięso obcięto o 20 proc. Minister handlu Zygmunt Łakomiec powiedział wówczas: „Nie chcemy, by kartki stały się papierkiem bez pokrycia”.
Obcięcie norm nie dotknęło górników, objęło za to tych nielicznych rolników, którzy jeszcze sprzedawali w skupach żywiec o wartości niższej niż 15 tys. zł rocznie. Pozbawiono ich kartek, więc przestali cokolwiek przywozić do skupów. W partyjnych dyskusjach pojawił się pomysł powrotu do dostaw obowiązkowych. Jaruzelski ze strachu wolał tego uniknąć, w zamian zaproponował agitatorów, którzy pojadą na wieś i przekonają chłopów do produkcji mięsa, zboża i mleka dla miast. W ich skuteczność nikt specjalnie nie wierzył. O prawdziwych przyczynach braku mięsa w Polsce nadal nikt nie dyskutował.
W końcu zaprotestowała „Solidarność”, jej związkowcy uważali, że „taka polityka prowadzi do biologicznego unicestwienia narodu”. W Łodzi włókniarki w głodowych marszach szły razem z dziećmi, niosąc transparenty z hasłem: „Nie chcemy kartek na głód!”, co pokazały zachodnie media. Przywódcy „S” obawiali się, że nie zapanują nad protestami.
Znów uaktywnił się prof. Zdzisław Krasiński, ten od „chrupiących bułeczek”. Do historii przeszło jego wystąpienie podczas dyskusji na łonie Biura Politycznego KC PZPR. Minister od cen odarł towarzyszy ze złudzeń, że da się poprawić zaopatrzenie bez radykalnej podwyżki cen żywności. Mówił: „Jeśli decyzje nie zostaną szybko podjęte, luka inflacyjna będzie się gwałtownie powiększała i jedynym wyjściem będzie wymiana pieniędzy bądź wprowadzenie całkowitej reglamentacji”. Polacy pamiętali powojenną wymianę pieniędzy. Plotka, że władza znów chce w ten sposób oszukać naród, spowodowała gwałtowną chęć wyzbycia się pieniędzy – zamienienia ich na jakikolwiek towar.
Na radykalną podwyżkę cen, ze strachu przed buntem klasy robotniczej, partia się nie zdecydowała, podobnie jak na wymianę pieniędzy. Postawiono na eksperyment, którym była zgoda na wpuszczenie odrobiny rynku na targowiska. Rolnik, w żadnym wypadku pośrednik, mógł się ubiegać u naczelnika swojej gminy o wydanie pozwolenia na sprzedaż mięsa na miejscowym targowisku. Mięso mogło pochodzić tylko z jednego zwierzęcia, a pozwolenie traciło ważność po upływie tygodnia. Partia, jak zwykle, i chciała, i się bała. Uciekała się do rozwiązań połowicznych, które niczego nie załatwiały.
We wrześniu 1981 roku brakowało mięsa już nawet na obniżone normy. Partia zdecydowała o podniesieniu cen skupu. Jej ekonomiści nie wpadli na to, co było oczywiste dla chłopów – wyższe ceny skupu żywca, zamiast ich ucieszyć, pogłębiły tylko poczucie krzywdy. Bo mięso w sklepie, na kartki, stawało się relatywnie jeszcze tańsze, a oni zostali kartek pozbawieni. Musieli jeść swoje, które warte było już dwa razy więcej. Nie mieli więc zamiaru na apel ludowej ojczyzny odpowiadać zwiększoną produkcją, by tracić jeszcze bardziej.
Poza tym w sklepach wtedy był już tylko ocet, a w drugim obiegu pieniądze nie miały wartości. Po co więc rolnicy mieliby sprzedawać coś w skupie? Szanse na zdobycie towaru mieli ci, którzy byli w stanie zaoferować inny. Wódkę, papierosy, rajstopy oraz właśnie mięso. Chłopi nie chcieli się tej waluty pozbawiać.
Oficjalnie kartki
były wydawane w ramach reglamentacji centralnej, ale lokalne władze, chcąc choćby trochę poprawić zaopatrzenie dla swoich, uciekały się do reglamentacji miejscowej. Sprzedawano na kartki i za okazaniem dowodu osobistego. By uczynić własne sklepy niedostępnymi dla obcych z innego województwa, a nawet z sąsiedniego powiatu. Pod koniec 1981 roku Wisława Szymborska wybrała się do Zakopanego. Napisała stamtąd rozpaczliwy list do Kornela Filipowicza: „Do koperty wkładam środek z kartki cukrowej, na który podobno można dostać kawałek mydła. Tutaj nie mogę tego zrealizować, bo mydło wydają tylko dla stałych mieszkańców (Boże, Boże), jeśli więc będziesz miał w Krakowie jakąś bezkolejkową okazję, to mi wykup”. Przyszła noblistka udawała, że nie wie, iż w PRL bezkolejkowe okazje się nie zdarzały.
Władze lokalne prześcigały się w obejmowaniu reglamentacją coraz to nowych artykułów. Do Krosna ściągali palacze nawet z sąsiednich województw, bo tam na kartkę na cukier można było wykupić dziesięć paczek papierosów. W Gorzowie, dla odmiany, można było kupić papierosy na zapas. To był ukłon w stronę wyjeżdżających na urlop, w sklepie trzeba się więc było wylegitymować kartą urlopową. Biurokracja kwitła.
Mieszkańcom Lubelszczyzny lokalna władza powiedziała wprost: pijesz, to nie pal. Miejscowa kartka na alkohol honorowana była bowiem przy zakupie papierosów wymiennie. Albo wódka, albo tytoń. Wódka była artykułem jak najbardziej pierwszej potrzeby. O wielkości przyszłych dostaw, o których decydował centralny rozdzielnik, wojewodowie wiedzieli niewiele, ale to nie przeszkadzało im w ustalaniu kartkowych norm. Karuzela nonsensu kręciła się coraz szybciej. Obywatelom Stargardu w województwie szczecińskim wprowadzono kartki na wódkę weselną (uprawniały do zakupu 20 półlitrówek) oraz na chrzciny (ledwie 5 butelek). W nieodległym Łobzie normy okazały się o wiele wyższe: na wesele przysługiwało aż 30 półlitrówek, na chrzciny – 10.
Cały system lokalnej reglamentacji wódki zawalił się, kiedy pod koniec 1981 roku nastąpiło załamanie jej produkcji. Alkohol w poważny sposób zasilał budżet państwa, więc cios okazał się dotkliwy. Jednak gospodarka nie była w stanie nadążyć z produkcją kapsli oraz etykiet. Polmosy żądały, by państwo uruchomiło skup butelek na alkohol. Wszyscy wszystkim patrzyli na ręce. Suwalska „Solidarność” z triumfem upubliczniła wiadomość, że Komitet Wojewódzki partii poza reglamentacją wykupił 1740 butelek wódki. Czyli to przez nich brakowało.
Na Śląsku górnicy
na kartki zaopatrywali się w cukierki, papierosy, kawę i wódkę. Do lokalnej reglamentacji trafiły nawet musztarda, zapałki i gwoździe. Wojewoda ciechanowski zdecydował o wprowadzeniu kartek na chleb. Jeśli pomysł przyjąłby się w całym kraju, sparaliżowałby system reglamentacji. Pieczywo kupuje się codziennie, nie sposób by było wszystkiego policzyć i skontrolować. A ludzie domagali się kontroli. Te z Państwowej Inspekcji Handlu wykazywały, że zwykłego powszedniego brakowało w aż 20 proc. sklepów wiejskich. Bułkami, jako towarem luksusowym, władza przejmowała się mniej. Brakowało ich w 45 proc. sklepów miejskich i w aż 75 proc. wiejskich.
Pod koniec 1981 roku zabroniono reglamentacji lokalnej. Dobra najbardziej deficytowe – wódka, papierosy, mąka, kasze, kawa, słodycze – od tej pory były reglamentowane centralnie, wszyscy przecież mieli jednakowe żołądki. Pomimo usilnego uszczelniania systemu, na rynek trafiały miliony nienależnych kartek. Władza postanowiła więc, że od tej pory na kartki będą także... kartki. Ich odbiór każdorazowo miał być odnotowany w dowodzie osobistym. W1982 roku reglamentacją centralną objęta była aż połowa wszystkich artykułów żywnościowych.
Z obietnic, że na rynek trafi więcej białka niepochodzącego z mięsa, niewiele wyszło. Ale starania były widoczne. W sklepach pojawiły się nieznane wcześniej gatunki ryb – ostrobok i błękitek. Nie bardzo nadawały się do jedzenia, wcześniej przerabiano je na mączkę rybną. W błękitku dodatkowo widoczne były jaja pasożytów wielkości małego ziarnka grochu. Na jednej z konferencji prasowych Jerzy Urban zapewniał, że nie są groźne dla zdrowia.
Raniące dłonie ostroboki i błękitki w innych krajach nie trafiały na talerze, ale w PRL uznano, że mogą zastąpić mięso. Były formą pomocy przyjaciół radzieckich dla głodujących Polaków. Czasem w rybnym dawało się też upolować dorsze, łowione przez nasze trawlery na Bałtyku. Cenione na świecie ryby w Polsce nie smakowały. Kiedyś ulica powtarzała „Jedzcie dorsze, gówno gorsze”, aż nagle stały się rarytasem. Zaczęło się też coraz bardziej intensywne szprycowanie wędlin białkiem sojowym, co dziś jest praktyką powszechną. Podobnie jak nastrzykiwanie mięsa wodą, by więcej ważyło.
Pomimo tych wszystkich zabiegów sklepy świeciły pustkami. Nie mogło być inaczej, skoro płace rosły dużo szybciej niż ceny, a chłopi się zbuntowali. Pomiędzy 1982 a 1986 rokiem płace wzrosły o ponad 207 proc., a ceny – o 148 proc. Do władzy zaczęło docierać, że jak tak dalej pójdzie, to kartki mogą ją zmieść. System reglamentacji, nieustannie doskonalony, stawał się coraz bardziej niedoskonały. W 1985 roku Stanisław Pawłowski z Najwyższej Izby Kontroli szczerze przyznał: „Właściwie to nie wiemy, komu i jaka kartka się należy”. Ponad przewidzianą normę wydawano przeszło milion kartek na mięso oraz dwa miliony na cukier. Nie wyglądało na to, by kiedykolwiek liczba uprawnionych do kartek na kartki zgadzała się z liczbą tych, którzy je dostają.
Władza zaczęła kombinować, jak reglamentację znieść, bo udoskonalić się jej jednak nie dało.
JOANNA SOLSKA „80-te. JAK NAPRAWDĘ ŻYLIŚMY W OSTATNIEJ DEKADZIE PRL”. Wydawnictwo CZERWONE I CZARNE, Warszawa 2018. Cena 39,90 zł.